Kup książkę [edytuj książkę]

Uciec przed cieniem

Młoda kobieta nie może znaleźć swojego miejsca w środowisku śpiewaków operowych, w którym z konieczności obraca się, będąc żoną artysty. Ma zaniżoną samoocenę, cierpi na depresję i lęk przed utratą bliskiej osoby. Nieprzystosowana do życia jest emocjonalnie uzależniona od męża. Wolność urasta w jej oczach do rangi problemu. Coraz częściej dopada ją ponure wspomnienie z dzieciństwa, które potęguje zły nastrój. Czy zdoła przed nim uciec i zacząć wszystko od nowa?

Książka, nawiązując do jungowskiego Cienia, zwraca uwagę na ponurą i złą stronę charakteru człowieka. Ukazuje mechanizm funkcjonowania wzorców i archetypów oraz ich, często nieuświadomiony, wpływ na życiowe decyzje.


Fragment książki

Rozdział 2.

Wyruszyliśmy wcześnie, wraz ze wschodem słońca, odświętnie ubrani – jak do kościoła na jakąś procesję. Moja twarz, wydłużona napięciem, przypominająca pysk zmęczonego życiem pinczera, odbierała pożegnalne pocałunki, serdeczne i szczere, połączone z uśmiechem i życzeniami powodzenia.
Nawet Wujaszek Gienio objął mnie dość energicznie, niespodziewanie jego świńskie oczka zwilgotniały, a podwójną brodą wstrząsały drgania. Wydawała się teraz jeszcze bardziej galaretowata.
„Dziwny stwór” – pomyślałam, zbita z tropu. – „Zachowuje się, jakby mnie lubił, co przecież jest nonsensem”.
Moje pomięte i zmęczone ciało na przednim siedzeniu wyrażało zrezygnowanie i niemoc. Zanim Tadeusz skończył obściskiwanie wszystkich członków rodziny, miałam wystarczająco dużo czasu, żeby wysiąść, wyrwać się do życia, zbudowanego w najdrobniejszych szczegółach, ale tylko w mojej wyobraźni. Trzeba wysiąść bez słowa i szybko się oddalić – albo nie, przed odejściem powiedzieć coś na pożegnanie, powiedzmy jakieś jednozdaniowe podsumowanie naszego małżeństwa, bez robienia wyrzutów, bez jadu i patetyzmu. Rozważałam hipotetyczne wersje rozstania, dławiły mnie niewypowiedziane słowa, niespełnione pragnienia, potrzeba jakiejś zmiany, nie wiadomo jakiej, bo na żadną nie byłam przygotowana. Pozostały mi marzenia – lśniąca, lecz niewidoczna ozdoba nudnego życia. Zanurzałam się w nich w każdej wolnej chwili. Nawet wtedy, gdy obserwowałam przesuwające się za oknem obrazy czeskiej rzeczywistości. Poszarzałe bloki, obdarte z tynku kamienice, biedne wystawy sklepowe, reklamujące towary, których nie było. Co jakiś czas przemykały obok nas skody i trabanty, napełniając powietrze brzęczeniem i kłębami spalin. „Taka sama bieda jak u nas” – pomyślałam zdumiona. – „Dlaczego więc Polacy tak chętnie przyjmują pracę w przygranicznych czeskich miasteczkach, dojeżdżając do zakładów nieraz dwie godziny? Podobno się opłaca, podobno w Czechosłowacji jest lepiej niż u nas. A może to tylko propaganda? Kiedy byłam dzieckiem, uczono mnie, że wszystko, czego nie podaje polskie radio i telewizja, należy zaliczyć do propagandy wrogiego ustroju, samodzielne myślenie przychodziło mi z trudem”.
– Znajdziemy coś dla ciebie. Nareszcie będziesz mogła pracować, tak jak chciałaś – niespodziewanie odezwał się Tadeusz. Prawą ręką grzebał w papierowej torebce, którą położył sobie na kolanach.
– Skąd ta nagła zgoda na kobietę pracującą?
– Na Zachodzie żyje się inaczej – padła krótka, najmniej oczekiwana odpowiedź i Tadeusz wpakował sobie do ust spory kawałek kanapki przygotowanej przez moją teściową, świadomą swojej roli – matki wielkiego artysty. Odpowiedź zdziwiła mnie, ale znałam Tadeusza – był mistrzem pokrętnej logiki, wypowiedzi mętnych i niejednoznacznych, paralogizmów, którym formalnie nie można było niczego zarzucić, jednak nie odpowiadały na pytania. – Musisz się jednak zmienić. Zawsze było jakieś „ale”. Trzeba się otworzyć na ludzi – mówił cierpliwie głosem mentora, żując kanapkę. – Dlaczego ciągle milczysz, patrzysz na blat stołu, a nie na gości? Twoje odpowiedzi ograniczają się do krótkich „tak” i „nie”. Nie słyszałaś nigdy o zdaniu podrzędnie złożonym, ty, polonistka? – kpił. Co jakiś czas spoglądał w moją stronę i uśmiechał się uśmiechem, który miał być życzliwy, a nie był. Chciałam wierzyć, że rzeczywiście chce mi pomóc, bo będziemy obracać się w wielkim świecie, jak określał zamknięty krąg śpiewaków operowych i dyrygentów oraz handlarzy śpiewakami, czyli impresariów… Chodziło o to, żeby ten cholerny wielki świat mnie zaakceptował, jeżeli już nie może mnie polubić, więc absolutnie niedopuszczalne jest bąkanie pod nosem, jakby bolał ząb, a już w żadnym wypadku nie wolno podczas rozmowy uciekać wzrokiem w bok.
Wiedziałam, co miał na myśli. Nie lubiłam patrzeć w oczy, uciekałam wzrokiem jak autystka, szukałam jakiegoś punktu zaczepienia, byle nie patrzeć rozmówcy w oczy. W przypadku mężczyzny mógł to być niestety nawet rozporek, magnetycznie przyciągający kobiece spojrzenie. Tadeusz obudził we mnie wszystkie lęki, ciche i tłumione niepokoje, ukryte często pod głupawym uśmieszkiem lub maską niezadowolenia z życia. Im dłużej trzymałam je w ukryciu, tym zajadlej mnie atakowały. Mój żołądek skurczył potężny atak strachu, tak niepohamowany, że chwyciły mnie torsje. Tadeusz zatrzymał samochód.
– Nie zjadłaś śniadania! Nie można jechać z pustym żołądkiem – powiedział opiekuńczo, podając mi jedną z kanapek teściowej.
Bezsilna przeżuwałam grube białe pajdy chleba z pasztetową, brunatną mazią, nieapetyczną, na pierwszy rzut oka przypominającą strawionego tatara. Siedziałam bez słowa i myślałam o nowej sytuacji, próbowałam przyjąć nową orientację. Wiedeń jawił mi się teraz jako ostatnia szansa, jakbym nie zauważyła wcześniej jedynej w swoim rodzaju konstelacji, sprzyjającej naszemu małżeństwu. W końcu łączy nas wspólne zadanie, zapewne trudne, a przeciwności losu będą się piętrzyć. To zbliża, nawet bardziej jak wspólne lenistwo, rozkoszowanie się życiem. Zresztą w Polsce nie ma przyszłości – wszyscy tak mówili. Nie byłam zdolna do obiektywnej oceny, z czym bowiem miałam porównać sytuację w Polsce? Nigdy nie żyłam w innym systemie, poza tym nie wiadomo, co oznacza słowo „przyszłość”, zbyt ogólnikowe, oderwane od konkretów.
Któregoś dnia obudziłam się wczesnym rankiem i włączyłam radio. W eterze panowała tylko kosmiczna cisza, więc niecierpliwie kręciłam gałkami, aż wreszcie znalazłam stację, która nadawała jakieś przemówienie. Początkowo zignorowałam gadaninę, ale wszystkie stacje nadawały to samo: natrętny monolog wygłaszany głosem pełnym sztucznej troski i zakłamania. W końcu poznałam głos Generała, nadal jednak nie wiedziałam, o co chodzi. Nigdy nie wiedziałam, o co chodzi, kiedy mówiono o polityce. Generał ględził coś o zagrożeniu państwa, o konieczności zastosowania nowych środków ochrony obywatela… dla dobra obywatela. Kiedy padło określenie „stan wojenny”, zbudziłam Tadeusza.
– A niech ich szlag trafi! – burknął tylko zaspany i odwrócił się na drugi bok, wypinając w moim kierunku na poły obnażone pośladki w szortach.
Myślałam pogardliwie o braku zaangażowania ideowego młodego pokolenia artystów, choć sama też byłam ideowo niedorozwinięta. O co chodziło komunistom? Co chcieli stworzyć? Nowy Wspaniały Świat? Byłam typową ofiarą komunistycznej propagandy, którą połykałam codziennie, od najmłodszych lat, jak spreparowaną papkę. Wszystko, czym mnie faszerowano, brałam za pewnik, a komunizm uważałam za najnormalniejszy w świecie ustrój społeczny, dobry jak każdy inny. Nie sądziłam, że w Polsce można cokolwiek zmienić, a nasz system rządowy wydawał mi się stabilny i pewny. Od dziecka przyzwyczajona do sfałszowanej rzeczywistości, sama brałam udział w tym fałszerstwie, a czasem byłam z tego dumna. Ochoczo śpiewałam na akademiach ku chwale Wielkiej Rewolucji Październikowej oraz deklamowałam wierszyki o tym, jak komuniści w sobotnie popołudnie ładują drzewo na wagony, a bluzy się im lepią od potu. Myślałam, że tak trzeba, wtedy już zaczęła się moja indoktrynacja. Byłam szczęśliwa, bo należałam do grupy, wielkiej grupy ludzi niczego nierozumiejących. Na poczynania „Solidarności” patrzyłam z niedowierzaniem, jakby jej działacze chcieli zmienić orbitę Ziemi. Jak może się udać takie przedsięwzięcie? Cieszyło mnie jednak, że są, że słyszy się o nich coraz częściej, że wujaszek Genio ciska się i miota. „Bądź zimny lub gorący” – oto słowo boże. Byłam letnia. Takich „letnich” było najwięcej. Staliśmy na boku, niedoinformowani, niezdecydowani, ani za, ani przeciw. Nie rozumiałam wielu okoliczności, nie umiałam odczytywać symboli. Jakieś oporniki na klapie płaszcza, zajączki z postawionymi uszami, nie wiedziałam, o co chodzi, gubiłam się napływających zewsząd informacjach, często sprzecznych. Nie wiedziałam nawet, czy mam się cieszyć. Po ogłoszeniu stanu wojennego wujaszek odetchnął i pieszczotliwie pogładził swoją legitymację partyjną.

*
Czeskie krajobrazy, nijakie, pagórkowate tereny, rozjaśnione pionowymi promieniami słońca, nie przyciągały mojej uwagi. Jednym susem pamięci przeskoczyłam lata dzielące mnie od dziecięcych marzeń, od leśniczówki z pokojem na piętrze, tonącym w zapachu świerkowego drzewa. W myślach gładziłam koronkową pościel babci, monstrualnie wielką i sztywną, która wypełniała wielkie drewniane łóżko, nieudolnie pomalowane brązową farbą. Kiedyś wzgardziłam tym miejscem, tak jak gardzi się zwyczajnością, czymś oczywistym, o co nie trzeba walczyć, bo po prostu się należy. Teraz była to sfera tajemnicy, nietykalna, coś w rodzaju sacrum, czas bez skazy zmysłowości, bez lęku przemijania, który towarzyszył mi, odkąd opuściłam Jagniątków. Miałam wrażenie, że żyję w okręgu, którego centrum stanowiła leśniczówka i jej mieszkańcy. Mój wszechświat miał ustalony porządek, z łatwością mogłam się w nim odnaleźć i zagubić, kiedy trzeba. Dopóki tam mieszkałam, wszystko było poezją, pięknem, barwą. Dopiero później zaczęło się rozplatanie tęczy. Smutki wypłakiwałam w białym ogrodzie, który nosił z dumą piętno inności, swoją wyjątkowość. „Biel, to żaden kolor” – mawiały wiejskie koneserki sztuki i kiwały głowami z niezrozumieniem. Ktoś kiedyś zasadził drzewa i krzewy, kwiaty tylko w jednym kolorze. Dlaczego wybrał właśnie biały, najmniej popularny w wiejskich ogrodach, przepełnionych kolorami jak na fowistycznych obrazach? Tamte ogrody były wesołe, soczyste, kiczowate, ale brakowało im dostojeństwa i elegancji naszego białego ogrodu. Kwiaty rosły w nieładzie, niezależne, nie poddawały się żadnym regułom, splecione wiły się wokół parkanu bądź ginęły w gąszczu trawy. Pod płotem rosły krzaki jaśminu, gęste, nieprzebrane, układały się w dziwne formy. Widziałam w nich jednorożca schowanego za białymi płatkami, który patrzył na mnie płochliwym wzrokiem. Obok pachniały bzy, zamknięte w białych kielichach, wysokopienna róża, śnieżnobiałe piwonie, goździki, leśny łubin, w zależności od pory roku, a wszystko oślepiająco białe, czyste, nieskazitelne. Gdzieś za domem przemykały, dla kontrastu, kruczoczarne konie o lśniącej sierści, niosąc na swoich grzbietach dostojnie wyprostowanych jeźdźców. Lekkie i piękne konie wopistów wystukiwały rytm na leśnej drodze, kojący, monotonny, uspokajający. To, co było przed Jagniątkowem, wydawało mi się nieznane, niewyraźne jak deszczowy krajobraz, napawało mnie lękiem. Tuż przed przednią szybą samochodową przerażone oczy dziewczynki, pisk opon, ręce ojca bezładnie przecinające powietrze… dziwny zapach i wirujące nad ziemią liście.
Tadeusz co jakiś czas przerywał ciszę, bo chciał wiedzieć, o czym znowu myślę. Słowo „znowu” oznaczało już pewien stopień zniecierpliwienia. Nie znosił milczenia, nie znosił, gdy milczałam, a robiłam to chętnie, z premedytacją. Znałam swoje powinności – paplać, opowiadać, śmiać się. Zawsze tego ode mnie wymagał. Mówić dużo, banalnie, czasem nawet głupio, ale nie milczeć, to przecież takie proste. Próbowałam realizować schopenhauerowską zasadę i myśleć jak niewielu, ale mówić jak większość. Nigdy mi się nie udało. Tadeusz liczył na to, że myślę o Wiedniu, zresztą nie dopuszczał innej możliwości.
– Wszystko się ułoży, będzie dobrze – mruczał uspokajająco.
Niech sobie mruczy. Cieleśnie byłam obecna, więc miał do kogo mruczeć swoje kołysanki, zapewniać, pouczać i dzielić się swoimi uwagami. Nadal odbywałam podróż do źródeł czasu, do leśniczówki, która już dawno wyrosła z normalności i nie była tylko zwyczajnym domem ze spadzistym dachem, zdobionym ciemnobrązowym drewnem, lecz jakimś odrealnionym obrazem dziecinnych marzeń. Tak samo jej mieszkańcy powoli zatracali realne cechy, wiem tylko, że naprawdę istnieli. Robiłam kilkusekundowe wycieczki w przeszłość, często między kolejnymi łykami kawy, gdzieś pomiędzy jednym banalnym zdaniem a drugim – jeszcze banalniejszym. Tak naprawdę nie interesowały mnie rozmowy z koleżankami, znajomymi, ciotkami i teściami. Wszystko wydawało mi się nieistotne, niekiedy nawet niezrozumiałe, jakbym czytała powieść i już na początku straciła wątek.
Moje życie zaczęło się dopiero w Jagniątkowie, kiedy miałam trzy lata. Tam powstały pierwsze obrazy dzieciństwa.
Wiosenny sad, babcia stojąca w deszczu białych płatków wiśni, uśmiechająca się do wspomnień, z ręką spoczywającą na długiej łaciatej sierści bernardyna. W tle baśniowy las, jeszcze nie do końca zbadany przeze mnie, tajemniczy. Gabinet dziadka z żyrandolem z jelenich rogów, zgrabnie przyciętych i pociągniętych bezbarwnym lakierem. Wiódł do niego ciemny korytarz, wyłożony długim tasiemcowym dywanem. Przez uchylone okno wpadały promienie rannego słońca, tworząc długie szare smugi, wbijające się w drewnianą podłogę. Dziadek, zaporoski Kozak, siedział w bujanym fotelu, mrucząc pod nosem łacińskie sentencje, i kołysał się miarowo, a każdy jego ruch przecinał świetlne smugi, załamujące się na jego twarzy i pasiastej koszuli. Kołysał swą duszę, która wyrywała się do rozległych stepów, do dworu ze słonecznym gankiem na skraju wsi Kupczyńce. Za oknem wisiały czerwone korale jarzębiny, przecinając zieloność lasu, po części wyjedzone przez żarłoczne ptaki.
Z mroku wspomnień powoli wyłaniała się kolejna postać – prababka Marynia. Włosy zaplecione w ciasny warkocz i upięte z tyłu głowy. Chroniła się w swoim pokoiku przed ateistyczną natarczywością dziadka, który będąc na drugim roku teologii, zamienił Boga na Lenina. Broniła wstępu do swego pokoju pokaźnym krucyfiksem, mocno wierząc w jego skuteczność. Rzeczywiście, dziadek ustępował, cofał się przed takim argumentem i odchodził do swego pokoju, mrucząc pod nosem odpowiedni komentarz. Łóżko prababci, przykryte szarym kocem równiutko jak w koszarach, było najważniejszym meblem w pokoju, przy którym odmawiała swe modlitwy i wylewała żale. Przestrzeń pod łóżkiem wypełniały dwie walizki, w których gromadziła jajka, tak na wszelki wypadek, nie wiadomo jaki, a w najciemniejszym kącie, niedostępnym dla postronnego oka, stał emaliowany nocnik, ręcznie malowany w kwiatki, relikt poprzedniej epoki..




*
Jeszcze raz wiosna odmieniła Wiedeń i znowu rozkwitły takie same kwiatki na klombach i te same drzewa w parku wypuściły pierwsze pąki. Ciągle powtarzający się rytm, niczym niezakłócone cykle zaostrzyły często powtarzające się stany depresji. Jeszcze nie mogłam przyzwyczaić się do samodzielnego myślenia, decydowania o sobie, do samotności, która nadal wydawała mi się złowroga. Bezradnie szukałam sposobu na wypędzenie smutku. Od miesięcy udawałam sama przed sobą, że w moim świecie panuje ład i porządek. Wmawiałam sobie, że wszystko z czasem się ułoży, że to tylko boska próba. Niestety, nie miałam hiobowej wiary, która pozwalałaby wszystko zaakceptować. Przykładałam się do prowadzenia domu, chodziłam do znajomych, oglądałam ciuchy. Niby wszystko jak należy, a jednak coraz częściej miewałam napady nieuzasadnionego strachu. Może narodziny tego strachu miały związek ze śmiercią dziewczynki, a może z widzianymi w telewizji scenami, fragmentami jakiegoś makabrycznego filmu? Nie potrafiłam wyrzucić z pamięci przerażających obrazów krwi, rozszarpanych ciał, otwartych czaszek, których wspomnienie napadało mnie zawsze znienacka. Sączący się w mojej głowie lęk paraliżował mnie przez całe dnie, uniemożliwiał pracę. Był trudny do sprecyzowania, nieracjonalny, pojmowany instynktownie albo wcale. Czekałam, aż strach któregoś dnia przerodzi się w agresję, zmobilizuje mnie do czynu, do manifestacji siły i zdecydowania. „Jeszcze tylko dzień lub dwa i stanę się mocna, pewna siebie, agresywna” – myślałam, siedząc skulona w fotelu. – „Jeszcze muszę trochę posiedzieć w fotelu, aż wykluje się agresja”.
Nie wiedziałam, przeciwko komu mam obrócić swoją agresję, więc kiedy nadszedł czas, szukałam jakiegoś szubrawcy, bandyty, najlepiej gwałciciela dzieci, aby dokonać na nim aktu zemsty za krzywdy tego świata. Gładziłam rękojeść myśliwskiego noża, który kiedyś należał do dziadka, i nawet nie wiem, kiedy stał się moją własnością. Ostrze błyszczało w słońcu, jakby skupiało w sobie jakąś niewidoczną siłę. Zdecydowanym gestem wrzuciłam nóż do kieszeni kurtki i wyszłam z domu. Krążyłam po mieście, nachalnie przyglądałam się wszystkim pijakom, narkomanom, facetom z łysymi czaszkami i kolczykami w uszach. Chciałam, aby mnie zaczepili i w ten sposób dali powód do obrony, bo chciałam walczyć, obojętnie z kim, byle przeorać kogoś ostrzem, zmasakrować mu twarz, ewentualnie kopnąć w genitalia. Ręka, napięta aż do bólu, spoczywała na nożu. Czułam pod palcami stal. Dławiła mnie radość na myśl o walce, uparcie szukałam wroga, aby pomścić wszystkie ofiary przemocy.


*
Milczałam uprzejmie, umożliwiając obecnym wolną interpretację mojego milczenia. „Dlaczego za wszelką cenę chciałam do nich należeć? Może lepiej się wycofać, zanim będzie za późno?”. Jednak nigdy nie umiałam krytycznie ocenić w danej chwili, kiedy może być późno. Uświadamiałam to sobie dopiero po fakcie. Chorobliwy brak pewności siebie powodował, że zawsze chciałam do kogoś należeć, do kogoś się przytulić i pomarzyć o wolności. Od razu dostrzegli moje zagubienie, dziecięcą naiwność, brak ambicji zawodowych. Odtąd miałam żyć w cieniu wielkiego męża, a ten, kto ma stać w cieniu, nie może świecić. Wypadało okazywać radość, kiedy to tylko możliwe, aby wszyscy myśleli, że mnie uszczęśliwili. Zawsze martwiła mnie moja inność. Teraz nadarzyła się okazja, żeby wtopić się w tę dziwną rodzinę, upodobnić się do nich, myśleć jak oni.
Wtopienie się w rodzinę Tadeusza przyniosło mi ulgę, czułam się bezpieczna, akceptowana, przynajmniej na początku. Bezpieczeństwo rozlewało się w żołądku ciepłą falą. Nikt zdawał się nie zauważać mojej niezdarności, braku wyrobienia towarzyskiego, chorobliwej wręcz nieśmiałości – albo nikomu to nie przeszkadzało. Rodzina Tadeusza przewidziała dla mnie pełnienie obowiązków pani domu oraz pielęgnowanie sałaty i pomidorów. Pracę zawodową zgodnie uznano za nierentowną, bo cóż można zarobić na nędznym etacie nauczycielki w komunistycznej Polsce? Jako żona maestro musiałam być pełna oddania i uwielbienia dla męża i jego artystycznych poczynań. Od czasu do czasu miał jeszcze dojść miły obowiązek reprezentacyjny, kiedy musiałam towarzyszyć mu na jakimś przyjęciu. Tadeusz podszedł do naszego narzeczeństwa z chłodnym dystansem, jakby problem wcale go nie dotyczył. Chciałam wyjść za mąż, a on uprzejmie pozwalał się poślubić. Właściwie nie wiadomo, dlaczego chciałam wyjść za mąż. Chyba dlatego, że wiejskie baby, cioteczki, stryjenki, babcie dopuszczały tylko taką alternatywę, ustanawiały system wartości. „Tylko nie być taką jak ciotka Maryśka z Ławszowej!”. W niemodnych czółenkach, ze sztucznym złotym zębem i białej bluzeczce zapiętej pod szyję była dla mnie antywzorem, archetypem starej panny. Niezamężne podstarzałe pannice, rozwódki, porzucone narzeczone nie cieszyły się uznaniem wiejskiej społeczności. Prawzorzec, narzucony mi w dzieciństwie, zaowocował teraz pragnieniem poślubienia Tadeusza. Nie mogłam myśleć o niczym innym, jakby kierował mną jakiś wewnętrzny przymus, przypominający schizofreniczne natręctwo.

Zjadłam śniadanie. Nie mogłam opanować potrzeby jedzenia, żarłoczności, konsumowania gigantycznych porcji, na które mój żołądek reagował niestrawnością. Nie byłam głodna, nie czułam smaku, tylko chęć napychania ust czymkolwiek Zajadałam się tak energicznie i namiętnie, jakby miał to być ostatni posiłek. Najczęściej wielkie żarcie było reakcją na strach przed tym, co może nadejść, przed nieznanym zagrożeniem, niepewnością. W napięciu czekałam na katastrofę, która nie nadchodziła, a której w końcu pragnęłam, aby pozbyć się bolesnego oczekiwania. Tylko wtedy można przestać się czegoś bać, kiedy to nastąpi Zrobiłabym wszystko, aby przestać się bać, a jedzenie pomagało mi złagodzić lęk. Kiedy w żołądku rozlewało się błogie ciepło, na krótko strach ustępował, złe myśli ulatywały. Przeżuwałam kolejne kęsy szynki, nie czując jej smaku. Miażdżyłam je zębami, rozgniatałam językiem, zmuszałam przełyk, aby przyjął następną porcję pomieszanej z enzymami świńskiej tkanki. W końcu zrobiło mi się niedobrze i ostatni spory kęs bułki z szynką wyplułam na talerzyk.
Muszę pomyśleć o czymś przyjemnym, o Jagniątkowie. Cichy zimowy wieczór, drzewa obłożone śniegiem zatracały dawne kontury, leśniczówka z żółtymi zamglonymi światełkami – jak wyjęta z baśni, nierealna. Na oknie kruki walczą o kawałek słoniny, babcia przestawia na kuchni ogromne gary, posługując się pogrzebaczem. Powoli zapanowałam nad żołądkiem. Włączyłam telewizor i długo gapiłam się bezmyślnie w ekran, zanim mogłam ogarnąć i przetworzyć dopływające do mnie informacje.
Znowu dyskusje polityczne, gorące debaty na temat sytuacji obcokrajowców w Austrii. Politycy mieli niby dużo zrozumienia dla losów Czeczeńców, Turków, bezrobotnych Polaków, różnych afrykańskich uchodźców, azylantów, mafiosów i zwykłych rzezimieszków obcej nacji, których trzeba zasymilować. Tak naprawdę jednak wysłaliby nas wszystkich gdzie pieprz rośnie. Wzrosła liczba zwolenników partii niebieskich, a ci chętnie pozbyliby się wszystkich cudzoziemców. Czułam się w tym kraju niepożądana, niechciana. Wiedziałam, że nami gardzą, ale na początku nie miałam pojęcia, jaką zajmujemy pozycję, ponieważ cudzoziemiec cudzoziemcowi nierówny. Najgorsze miejsce zajmowali Turcy, Arabowie i inni wyznawcy islamu. My, chrześcijanie, staliśmy zdecydowanie wyżej, ale byliśmy w najgorszej sytuacji z mieszkańców wszystkich państw Bloku Wschodniego. Austriacy myśleli, że Polska to dziki kraj z bezkresnymi polami pszenicy i przemysłem w powijakach. Kiedyś powiedziałam jakiejś Austriaczce, że chciałbym wrócić do Polski. Popatrzyła na mnie zdumiona. Ktoś może chcieć pojechać do Kongo albo polecieć na Księżyc, ale do Polski?



*
Moja nienawiść do artystów przybrała paranoiczną formę. Niestety, Tadeusz skazał mnie na ciągłe przebywanie z nimi, bo przez nasze mieszkanie przewijało się dwóch rubasznych Falstaffów, ponury Faust, zalotny Figaro i samochwała Papageno, nie wspominając o ognistej Carmen i bladawej Tosce. Jeszcze we Wrocławiu próbowałam ich podbić, ale szybko mnie zdominowali, poddusili, tak że nie mogłam złapać oddechu. Spotykałam ich wszędzie i przy każdej okazji. Uśmiechali się do mnie fałszywie, półgębkiem, krygowali się, żądali pochwał, coraz więcej, coraz wymyślniejszych. Czasami widziałam w ich oczach politowanie dla nieśpiewających nieszczęśników, których Bóg nie obdarzył głosem i do których też należałam. Czułam, że mnie nie lubią. A może tylko mi się wydawało, że drwią ze mnie, kiedy śpiewając, patrzyli mi prosto w oczy. Czy miało to być wyzwanie, pojedynek głosów? Siedziałam w milczeniu, a ich głośne trele drżały nad moją głową, ze skruchą zawieszoną na spoconym dekolcie.
Uciekałam do jedynego przyjaciela, jakiego miałam. Mieszkał na strychu pomiędzy skrzynią przeciwpożarową a dwudziestolitrową butlą, w której zawsze bulgotało porzeczkowe wino. U wejścia na strych zawiesił nad drzwiami dziwny posąg, który wywoływał u mnie niewytłumaczalne uczucie niepokoju. Posąg przedstawiał kozła ze skrzydłami i pentagramem na kudłatym łbie, przypominał trochę słynnego Bafometa Templariuszy.
Michał studiował sztukę, malarstwo i był rozumny aż do absurdu. Patrzył na mnie łagodnie, kiedy nie umiałam odróżnić dzieła Rafaela od dzieła Michała Anioła. Cierpliwie wyjaśniał, niewiedza nie była żenująca, czułam się akceptowana. Wyznawał sokratyzm, niedorzeczny, oderwany od rzeczywistości dwudziestego wieku. Mawiał, że całe zło pochodzi z niewiedzy, i robił uczone wykłady o cnocie, ale nie o tej w potocznym znaczeniu. Kochał wszystkich ludzi, wszystkich chciałby otoczyć opieką, taki trochę strażnik w zbożu. Bałam się, że ta wielka nieodwzajemniona miłość zaowocuje kiedyś zbrodnią. Po co powiesił Bafometa nad drzwiami? Często do niego zaglądałam, popijałam porzeczkowe wino i słuchałam filozoficznych wywodów. Był dla mnie aniołem, pięknym, dobrym i bezpłciowym.

[edytuj opis]
[dodaj cytat]

Popularne cytaty

"Człowiek idealny uczuciowo to człowiek pozbawiony uczuć."
Dodał: annie28 Dodano: 03 II 2011 (ponad 14 lat temu)
+2 0


"Ochoczo śpiewałam na akademiach ku chwale Wielkiej Rewolucji Październikowej oraz deklamowałam wierszyki o tym, jak komuniści w sobotnie popołudnie ładują drzewo na wagony, a bluzy się im lepią od potu. Myślałam, że tak trzeba, wtedy już zaczęła się moja indoktrynacja. Byłam szczęśliwa, bo należałam do grupy, wielkiej grupy ludzi niczego nierozumiejących. Na poczynania „Solidarności” patrzyłam z niedowierzaniem, jakby jej działacze chcieli zmienić orbitę Ziemi. Jak może się udać takie przedsięwzięcie? Cieszyło mnie jednak, że są, że słyszy się o nich coraz częściej, że wujaszek Genio ciska się i miota. „Bądź zimny lub gorący” – oto słowo boże. Byłam letnia. Takich „letnich” było najwięcej. Staliśmy na boku, niedoinformowani, niezdecydowani, ani za, ani przeciw. Nie rozumiałam wielu okoliczności, nie umiałam odczytywać symboli."
Dodał: Artur Dodano: 30 VII 2010 (ponad 14 lat temu)
+2 0


"Wiedziałam, co miał na myśli. Nie lubiłam patrzeć w oczy, uciekałam wzrokiem jak autystka, szukałam jakiegoś punktu zaczepienia, byle nie patrzeć rozmówcy w oczy. W przypadku mężczyzny mógł to być niestety nawet rozporek, magnetycznie przyciągający kobiece spojrzenie."
Dodał: Artur Dodano: 30 VII 2010 (ponad 14 lat temu)
+2 0

[dodaj temat]

Dyskusje o książce

Do tej książki nie założono jeszcze ani jednego tematu dyskusji.
[dodaj komentarz]

Komentarze czytelników

Dodano: 03 XI 2010, 20:47:29 (ponad 14 lat temu)
0 0
"Uciec przed cieniem" Uciec, ale dokąd, skąd i przed czym? Dokąd? Do większego miasta, w małżeństwo, do Wiednia, w kolejny związek, do Polski ... Skąd? Z krainy dzieciństwa zagubionej gdzieś w górach, która przez lata wiązała się z wyobcowaniem i dopiero po latach jawi się jako idylliczny krajobraz bez skazy. Żadne z tych miejsc nie daje spokoju, nie jest azylem przed tytułowym cieniem, raczej stanowią tylko arenę dla walki bohaterki z samą sobą i tajemnicą sprzed lat. Cień towarzyszy jej zawsze, chociaż nie zawsze jest widoczny, tak samo jak jednoczesna chęć zmian w życiu i godzenie się na decyzje innych. Przez lata narasta w bohaterce bunt przeciwko temu jak układa się jej życie, niezgoda na otoczenie, jego zachowanie, ale to tylko wewnętrzny monolog, który uwidacznia się na moment i tak jak szybko wyszedł na powierzchnię tak samo szybko chowa się. W innych często zauważamy to co sami chcemy ukryć, wytykanie cudzych błędów oddala nasze własne, zrzucenie winy na kogoś czasem pozwala ukazać nas samych jako ofiarę. To też bohaterka świadomie czy nie opanowała doskonale, jest ofiarą przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, takie postrzeganie siebie pozwala jej na trwanie w marazmie. Ucieczkę widzi czytelnik, ale nie bohaterowie, dla nich to raczej pogoń za czego pragną lub myślą, że chcą. Gdy wreszcie nadchodzi moment kiedy mogłaby uwolnić się od tego co krępuje ją w jej życiu pojawia się kolejny cień tylko czy jest inny? Może to ten sam, który swoją obecnością naznaczył dotychczasowe tylko teraz występuje już w imieniu bohaterki bo z ofiary stałą się katem.
"Uciec przed cieniem" nie jest lekturą łatwą, z każdą przeczytaną stroną stawia pytania, nad którymi często nie chcemy się zastanawiać, chociaż towarzyszą nam jak tytułowy cień. Główna bohaterka wydaje się początkowo zwyczajną, niezadowoloną z życia kobietą, to co czuje ona jest w każdym z nas, może nie z taką intensywnością, ale jednak jest. Czy jedno wydarzenie może mieć wpływ na całe życie człowieka? Kierować nim podświadomie w wyborach? Czy tylko jest nieuświadomioną wymówką wybieranego konformizmu?
Główna bohaterka jest osią historii, ale autorka ukazuje też oblicza emigracji, o których nikt nie chce pamiętać - tej bez sukcesów, gdzie marzenia są jak porcelanowy motyl z utrąconym skrzydłem - kiedyś były piękne, jednak z czasem widzi się tylko to co utraciły ze swej atrakcyjności. Jedni godzą się z tym, inni utrzymują pozory powodzenia - tak łatwe do przejrzenia przez innych.
"Uciec przed cieniem" to książka, która może pomóc czytelnikowi w zastanowieniu się nad jego wyborami, wymówkami udzielanymi sobie i czy czasem sam nie ucieka przed cieniem nie wiedząc o tym.
Użytkownik nie wystawił oceny książce.

Komentarze użytkowników Facebooka

[edytuj informacje]O książce

Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2010
ISBN: 978-83-61194-38-5
Ocena: 3.9
Liczba głosów: 5
Oceń tę książkę:

Kto dodał książkę do bazy?

Dodał: Artur
30 VII 2010 (ponad 14 lat temu)

[edytuj tagi]Tagi

Możesz dodawać nowe lub edytować istniejące tagi opisujące książkę. Pamiętaj tylko, że tagi powinny być pisane małymi literami oraz być dodawane pojedynczo:

Czytelnicy

Pokaż osoby, które tę książkę:

Przeczytały Planują przeczytać
Lubią Teraz czytają