Czytając "Rodzinę Borgiów" czułem ogromny wstręt, aż mnie mdliło. Bo któż by dzisiaj pomyślał, że papieże płodzili dzieci z kurtyzanami, którym oddawali cześć winną Matce Bożej. Że rozdawali urzędy, tytuły, majątki, rodzinie, sojusznikom, kardynałom którzy poparli ich w konklawe. Że cynicznie manipulowali, widząc we wszystkim swój interes, a siebie uznawali za wybawicieli tego świata. Nie lękając się o to że Bóg może kiedyś pokarać.
Akcja powieści toczy się końcem XV wieku na Półwyspie Apenińskim, podzielonym wtedy na skłócone państewka.
Właśnie o hiszpańskiego pochodzenia rodzinie Borgiów, pisał Mario Puzo. Jej głową jest kardynał Rodrigo Borgia a późniejszy papież Aleksander. Czworo ze swych dzieci spłodzonych przez Vannozzę uznaje za godnych miana Borgiów. Im rozdaje tytuły, koligaci z arystokracją. Jednym słowem używając niczym pionków w grze zwanej polityką. Do czego ta gra zaprowadzi papieską rodzinę?
Bohaterowie wywarli na mnie tak negatywne wrażenie, że nie potrafiłem przejąć się ich losem.
Aczkolwiek bogaty język i pełen uroku styl w jakim napisano powieść, sprawił że była bardzo atrakcyjna.
Książka napisana jest zwięźle, w stylu kronikarskim, co bardzo przyśpiesza tok fabuły, pozbawiając ujmującego klimatu, jakim mogłem się cieszyć w "Ojcu Chrzestnym".
Są w niej opisane wydarzenia historyczne, zapewne nieco zmienione na potrzeby książki.
Prawdopodobnie wysoko ceniłbym tę książkę gdyby, nie budziła takiego wstrętu. Z tej racji stawiam jedynie 6/10.