„Wieczny Grunwald”, moje drugie spotkanie z prozą Szczepana Twardocha, przyniósł pasjonującą lekturę. I chociaż, mając w pamięci opowiadania ze zbioru „Tak jest dobrze”, nie poczułem się aż tak zaskoczony nietypową formą, to powieść jest niewątpliwie jedną z najbardziej intrygujących, jakie dane mi było poznać nie tylko przez ostatni rok, ale nawet w całej czytelniczej „karierze”. Jej autora – tak jak przewidywałem – z przyjemnością dołączam do ulubionych.
„Wieczny Grunwald” zaczyna się jak typowa powieść historyczna. Narratorem i bohaterem jest Paszko, który ginie w bitwie pod Grunwaldem w pamiętnym roku 1410 – tak właśnie zaczyna się jego opowieść. Słynna bitwa stanowi punkt wyjścia do późniejszych, wzajemnych relacji polsko-niemieckich oraz początek tułaczki Paszka przez wieki, różne odgałęzienia i odnogi rzeczywistości, gdzie trwa wieczna, narodowa wojna. Cofamy się też w czasie, by poznać okoliczności spłodzenia Paszka, a następnie całe jego życie, nazywane „istnem światowaniem”.
Będąc owocem zbliżenia sędziwego, bliskiego śmierci króla Kazimierza Wielkiego i młodziutkiej córki niemieckiego kupca, bohater przez całe życie i pośmiertną wędrówkę („Przezwieczny Grunwald”) pozostaje kimś ulokowanym pomiędzy Polakami i Niemcami. Paszko, królewski bękart bez praw i syn dziwki (sytuacja życiowa zmusiła matkę do prostytucji), czuje się wyrzutkiem społecznym i jednocześnie pariasem na styku dwóch sił, dwóch narodów, dwóch kultur. Miota się więc między nimi zarówno w „istnem światowaniu”, jak i na polach „Przezwiecznego Grunwaldu”. Wielokrotnie odradza się, by ginąć po jednej ze stron tkwiących w niby-zabójczym, niby-miłosnym uścisku. Wraz z rozwijającą się narracją pada wniosek, że owo zwarcie jest niejako sensem istnienia obu nacji i ma w sobie coś z symbolu współzależnych, równoważnych Yin i Yang.
Istnieje na przykład świat bliski dziwacznemu śnieniu, gdzie Matka Polska i Germania stanowią esencję narodowych idei. Germania, ze swoją czystością krwi i Blutfabrik, to zasada i sens. Po śmierci dziwaczni superżołnierze, zwani aantropami, są utylizowani, by ich krew wróciła do obiegu Germanii. Matka Polska to z kolei ziemia i matka karmiąca, ale kochającą zaborczo, oczekująca podporządkowania jej Rozkazom i bezgranicznego poświęcenia. Ale jak ma wyglądać konflikt, kiedy pojawia się Sprawa (czyli komunizm), która pożera Matkę Polskę i czyni z niej zniewoloną Matkę Polskę Sprawną? Polskim aantropom pozostają tylko pozornie heroiczne śmierci.
Kiedy indziej i gdzie indziej Paszko, odziany w biały płaszcz z charakterystycznym, czarnym krzyżem pacyfikuje żmudzką wieś lub walczy już ze wszystkimi. Mieszają się rzeczywistości, Paszko w setkach istnień bierze udział w prawdziwych i nieprawdziwych wojnach; staje się WszechPaszkiem, raz jest Wieczny Grunwald, raz Ewiger Tannenberg. Nawet w świecie, w którym polski dowódca i niemiecki kapitan podają sobie ręce w ramach wspólnej walki z bolszewizmem, on, w skórze sierżanta SS znowu znajduje się pomiędzy młotem a kowadłem – jako ani-Polak, ani-Niemiec nie budzi pełnego zaufania i tak naprawdę nienawidzi obu narodów jednakowo.
Książka w niemałej części („istne świętowanie” Paszka) ciekawie oddaje realia późnego średniowiecza, okrutnego, brudnego, pełnego walki, w którym status społeczny człowieka decydował o wszystkim. Świetnie wyszedł Twardochowi główny bohater – tragiczny, rozrywany od wewnątrz nie tylko przez fakt bycia „mieszańcem”, ale również przez potężny kompleks niższości, wynikający z pochodzenia (urodzony i wychowywany w burdelu, a przecież potomek króla). Paszko od dzieciństwa musi walczyć o swoje, jest samotny i nie znajduje pocieszenia w wierze w dobrego Boga Gospodara („człowiek potrzebuje Boga, by się do niego modlić, prosić i dziękować, czyny to coś zupełnie innego”), a nawet w końcu wyrzeka się kroczących za nim Czarnych Bogów.
Imponuje sposób, w jaki autor potrafi wyrazić swoje poglądy (nie tylko w kwestii tożsamości narodowej), jak rozprawia się z narodowymi mitami, jak przedstawia trudne relacje polsko-niemieckie na przestrzeni wieków. Gdzieś po drodze wspomina o narosłych wokół nich stereotypach. Na poziomie warsztatowym młody jeszcze pisarz stworzył nową jakość, albowiem „Wieczny Grunwald” to popis słowotwórstwa – który dorównuje Dukajowemu, a przy tym jest odeń bardzo różny – przy jednoczesnej łatwości mieszania gatunków, płynnego, jakby zupełnie naturalnego przechodzenia pomiędzy powieścią historyczną, fantastyką i głównym nurtem. Twardoch śmiało i z powodzeniem używa języka stylizowanego na staropolski, gdzieniegdzie dorzucając niemieckie wtrącenia. Nie wygładza słów, tam gdzie trzeba pisze dosadnie i brutalnie, bo jak inaczej opowiadać o narodowej wróżdzie, zabijaniu i pogardzie, również tej odczuwanej do samego siebie? Ten autor wypracował sobie specyficzny, rozpoznawalny, własny styl. Znowu mam wrażenie, że proces twórczy przychodzi mu jakoś tak… nadzwyczaj łatwo.
Twardoch nie tylko eksperymentuje z językiem w sposób w pełni kontrolowany, nie tylko tworzy powieść wymykającą się klasyfikacjom gatunkowym, ale też zabiera czytelnika w niesamowitą, niemal psychodeliczną podróż, a do tego niejednokrotnie ma mu do powiedzenia coś niebanalnego. W rezultacie „Wieczny Grunwald” to książka niezwykle oryginalna, wielowątkowa, a do tego treściwa, bo w małej objętości znajdziemy mnóstwo rzeczy godnych przemyślenia.
Zapraszam także na blog:
http://jareckr.blox.pl/