Moje pierwsze chwile z lekturą - przyznaję szczerze - były ogromnym rozczarowaniem. Początkowe sześćdziesiąt stron to był czas stracony, kiedy to - co rzadko mi się zdarza - po prostu zasypiałam w trakcie czytania i budził mnie... trzask zamykającej się książki. Z całą stanowczością uważam, że pierwsza setka mogłaby spokojnie być skompresowana, ponieważ ogromnie nudziło mnie powtarzanie historii bohaterów, które znałam już z tomu pierwszego. Dodatkowo nie działo się zupełnie nic, co zainteresowałoby mnie i wciągnęło w przeżywanie wydarzeń.
Ale przetrwałam początek, jakoś go przemęczyłam... Dlaczego? Liczyłam na rozkręcenie się akcji i fenomenalne zakończenie (jak w tomie pierwszym). Czy było warto?
Wielokrotnie pisałam, że są polskie autorki które mogłabym określić w krótki, ale charakterystyczny sposób: Witkiewicz to mistrzyni pozytywnych finałów Lingas-Łoniewska - dilerka emocji, Mirek jest od ciepłych historii. A jak określiłabym Jeromin-Gałuszkę? Maestro zaskakujących zakończeń.
Nie sądzę, by ktokolwiek mógł przypuszczać na początku czy nawet w środku powieści, co przygotowała nam autorka.
Owszem, są kontynuowane losy bohaterów, pojawia się kilka zaskoczeń w sprawie Luizy i Rudolfa czy małżeństwa Marleny...
Owszem, ojciec obecnego komendanta wciąż drąży sprawę zaginionej córki Lenki, która zresztą mocno mnie wciągnęła, bo przejęłam się losem dwulatki. Tylko czy jestem usatysfakcjonowana jej rozwiązaniem...?
Jednak największy hit był nie do odgadnięcia! Nie zdradzę czego dotyczył, ani kogo... Pozostawię Was ze świadomością, że po prostu trzeba sięgnąć po "Magnolię" a potem po "Długie lato w Magnolii", by przekonać się o słuszności mojego określenia autorki mianem maestra zaskakujących zakończeń. Nie spodziewałam się, że ta historia do tego zmierza, bowiem nic tego nie zapowiadało.
Dziś nie będzie podsumowania, wszystko już ujęłam powyżej. Polecam!
całość recenzji:
http://czytelnicza-dusza.blogspot.com/2016/04/grazyna-jeromi...