Tak się mówi, że dzieci i ryby głosu nie mają. Dlaczego? Tego chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć - pistolęcie, ledwo od ziemi odrośnięte, mleko pod nosem, na kapciu pod szafę wjeżdża i na baczność popod stół wchodzi. I się ma wypowiadać, panie tego? A ja mam takie wrażenie takie dzisiejszych czasach niestety również i "starzy" głosu nie mają.
Popatrzcie na przykład na takich buszmenów albo innych Pigmejów. Starość jest dla nich synonimem mądrości życiowej, siły, doświadczenia. Ten, kto dożył wieku sędziwego w tak bezlitosnych warunkach zasługuje na największy szacunek. U nas obecnie wygląda to nieco inaczej...
Nie mówiąc już o samym temacie śmierci. W niektórych kulturach i czasach była/jest ona czymś zupełnie naturalnym. Podobno meksykański odpowiednik naszego święta Wszystkich Świętych i Zaduszek jest wyjątkowo huczny. Łapią gracko w ręce gitarami, bębenki i grzechotki i, zasilani jedzonkiem piknikowym, wraz z milionem krewnych wspominają zmarłego z pieśnią na ustach. Wierzą, że w ten jeden jedyny dzień ich bliscy do nich powracają. Czy te obchody przypominają Wam w czymkolwiek nasze polskie smutanie?
Przed Wami miło wydany, dziecięco-staruszkowy krzyk przeciwko wyżej wymienionym zjawiskom. Autorka zręcznie splata ze sobą losy trzech, pozornie zupełnie ze sobą nie związanych osób:
Millie to mała, siedmioletnia dziewczynka, zafascynowana tematem śmierci. Nie pojmuje, dlaczego dorośli tak dziwnie reagują, kiedy mówi im "wszyscy umrzecie". W swoim zeszyciku prowadzi skrupulatną ewidencję wszelkich napotkanych "nieżyłków". Pająk. Mucha. Piesek sąsiadów. Żuczek. Tatuś. Pewnego pięknego dnia jej mama prowadzi ją do centrum handlowego i mówi "czekaj tu, Millie". Więc Millie czeka, ale mamusia nie wraca. Ani tego dnia, ani następnego, ani żadnego innego.
Karl Maszynopiszący nieustannie biega palcami po niewidzialnej klawiaturze maszyny. Żyje wspomnieniami o swojej zmarłej żonie Evie - jedynej,która go rozumiała. Jest potwornie zagubiony i lubi trzymać w ręce kubek z kawą, ale jej nie pije. Posmutniał, kiedy jego syn całował go na pożegnanie i porzucił w domu starców. Wtedy osiemdziesięcioletni Karl pomyślał, że chce zrobić coś zupełnie szalonego - zacząc żyć. Ucieka i rusza w nieznane.
Osiemdziesięciopięcioletnia Agatha jednocześnie kocha i nienawidzi swojej starości. Codziennie dokonuje dokładnych pomiarów jej parametrów - obwis ramion, liczba zmarszczek, rozmieszczenie zmarszczek, opad biustu, odległość od biustu do talii. Od śmierci swojego męża nie przestawiła jego kapci. Przestała też wychodzić z domu. Siedzi tylko w oknie ubrana w swoją ukochaną garsonkę i rajstopy. Wrzeszczy na przechodniów, denerwują ją. Za duża głowa! Za stary! Za szeroko oczy! Za długi nos! Pije bulion z kostki rosołowej siedząc na Krześle Niezgody. Pozwala sobie na chwilkę poczucia się samotną.
Prześwietną stroną powieści jest narracja z perspektywy dziecka. Jest niewinna, wciągająca, miejscami nieco absurdalna -tak, jakby wszystko było dla głównej bohaterki zabawą.
Ten bombowy debiut literacki australijskiej autorki poleciłabym nie tylko osobom starszym, naturalnym, automatycznym adresatom powieści. Zachęciłabym do niej również młodych i całą rzeszę tych forever young. A jeśli chęci "oswojenia" starości i śmierci towarzyszy również pragnienie dobrej i jednocześnie w miarę przyjemnej lektury - " Zgubiono znaleziono jest idealnym wyborem nie tylko na zbliżające się Święta.
Tutaj, mamo.
Pełna recenzja dostępna tu: inkoholiczka.wordpress.com