http://recenzent.com.pl/1/recenzja-ksiazki-zgubiono-znalezio...
Kiedy ktoś bliski umiera to jest trochę tak, jakby trafiło się nagle do alternatywnej rzeczywistości. Świat krzyczy „nie”, mózg mówi „to żart”, „niemożliwe” i jeszcze parę chaotycznych rzeczy, z których nic nie wynika poza szokiem, ogólną dezorientacją i bólem. Tak przynajmniej było u mnie. A potem pogrzeb i nadzieja, aż do chwili, gdy trumna zostaje zasypana ziemią, że wieko się otworzy i kochana osoba krzyknie „niespodzianka!”. Nie pomagają słowa, klepanie po plecach, przytulanie i złote myśli. Każdy musi poradzić sobie ze śmiercią na własny sposób. Szkoda, że Brooke Davis nie napisała „Zgubiono, znaleziono”, gdy ja szukałam sposobu na zaakceptowanie nowej rzeczywistości. Miałam bowiem wrażenie, że chwilami patrzę czytelniczymi oczyma na siebie samą.
Okładka powieści zdecydowanie nie przypomina żałobnego poradnika, ale ma w sobie coś niepokojącego. Nie należy tutaj z pewnością turkusowe-błękitne tło oraz czcionka, która pasowałaby bardziej do komediowego kryminału, lecz konturowa postać dziewczynki wypełniona słowami „Tutaj, mamo”. A może właśnie przez tę jednak przyjemną barwę całość zyskuje równie melancholijny wydźwięk? Jedno jest pewne – od pierwszego spotkania z lekturą czułam, że to coś więcej, niż tylko weekendowe czytadło.
„Zgubiono, znaleziono” opowiada historię trójki bohaterów, dla których wspólnym mianownikiem jest strata bliskiej osoby. Karl ma osiemdziesiąt siedem lat i wciąż wspomina żonę, Evie, a jego syn za namową partnerki zostawił go w domu starców. Agatha to osiemdziesięciodwulatka, która po odejściu męża odcięła się od ludzi i zamknęła w domu. Siedząc w oknach zapuszczonego, porośniętego bluszczem budynku wykrzykuje obelgi w kierunku przechodzących osób. I wreszcie, Millie Bird, siedmiolatka, która sprawia, że bohaterów łączy jeden cel. Wkrótce po tym jak umiera jej ojciec, matka porzuca ją w centrum handlowym. Dziewczynka nie chcąc trafić do rodziny zastępczej, wyrusza jej śladem. Po drodze zostawia matce wskazówki-transparenty, by ta potrafiła ją odnaleźć…
W mojej głowie myśli pędzą z prędkością światła, obijając się o siebie. Niełatwo jest bowiem napisać o powieści Brooke Davis odcinając się od emocji, z profesjonalnym zacięciem. To utwór jednocześnie dojrzały i z wyraźną nutą dziecięcej, pięknej naiwności. Autorka ma talent do opowiadania o trudnych doświadczeniach ludzkim językiem. W prostych metaforach i porównaniach, nierzadko odnoszących się do najbardziej szarej codzienności, przywołuje prawdy rządzące światem i ludzkie wątpliwości; zadaje pytania o sens istnienia i stara się na nie odpowiedzieć. I chociaż to oczywiste, że jej wskazówki nie dotrą do każdego i nie można ich nazwać uniwersalnymi, to w szerokim kontekście trudno się z nimi w jakimś stopniu nie zgodzić.
Inna sprawa, że autorka uniknęła tego, co przy podobnej tematyce stanowi największe zagrożenie – patosu, banalizacji i przesadzonych słów. O śmierci zwykło się myśleć w kategoriach monumentu, a przecież nie ma nic bardziej pewnego, oczywistego i prostego od umierania. To po prostu któregoś dnia się dzieje. Wie o tym główna bohaterka tej historii, Millie, która swoim odkryciem pragnie podzielić się ze światem. Ludzie różnie reagują na tę oczywistą wiedzę, co tworzy realny portret społeczności globu, pewnej, że śmierć poczeka; przeświadczonej, że dzieci winny dorastać w niewiedzy o nieuniknionym finale każdej egzystencji.
Bohaterowie „Zgubiono, znaleziono” są bardzo zróżnicowani pod kątem psychologicznym. Davis nie idzie na skróty, serwując czytelnikom pełen profil charakterologiczny postaci, lecz powoli przedstawia je w retrospektywach, nieprzewidzianych sytuacjach i życiowych dialogach. Każda z nich ma inne motywacje i przeżywa inne emocje, chociaż pozornie wszystkie doświadczyły podobnych strat – śmierci bliskiej osoby. Dzięki temu bohaterowie nie tylko wydają się żywi i naturalni, ale także potwierdzają prawdę, że każda żałoba jest inna.
W kwestii technicznej Brooke wykorzystuje wiele ciekawych chwytów. Zmienia perspektywy narracyjne i czasowe, raz przedstawia świat w imieniu i z perspektywy bohaterów, innym razem wciela się w zewnętrznego narratora-kronikarza. Oddaje emocje poprzez natężenie lub brak znaków przestankowych oraz przeniesienia wyrazów do kolejnych wersów, akcentując twardą ciszę pomiędzy nimi. W sposób przemyślany wciela się w postać dziecka, unikając częstego błędu dorosłych pisarzy, którzy myśląc stereotypami udają kilkulatka zamiast faktycznie go odwzorowywać. Chwilami autorka zdaje się wkraczać na teren surrealizmu, ale to tylko aura. Nic bowiem, co dzieje się w powieści, gdy głębiej się nad tym zastanowić, nie jest niemożliwe.
„Zgubiono, znaleziono” to dzieło wzruszające i dające do myślenia. W pewien sposób, jakby na przekór smutnej tematyce, to także utwór, który czytelnika pociesza, poklepuje po ramieniu i wskazuje drogę do szczęścia przy pomocy starego, dobrego chwytu „to spotyka nas wszystkich”. Jeżeli dacie jej szansę, Brooke Davis rozśmieszy Was, wyciśnie z Was łzy, a na koniec zostawi z kalejdoskopem myśli i wrażeń.