Książka to historia wędrówki. To droga, którą przemierza czytelnik, aby dotrzeć do majaczącego gdzieś w oddali horyzontu. Na końcu tej przygody powinniśmy czuć satysfakcję, może rozrzewnienie z powodu pożegnania z postaciami, które napotkaliśmy w międzyczasie, może radość i przyjemność. Ale żeby czuć w sobie coś, co kazało wspiąć się na szafę po ulubionego miśka – worek treningowy i go znokautować?
No, cóż droga, którą była debiutancka książka Aleksandry Kromp „Na skrzydłach czasu” okazała się być wyboista i męcząca. O ile obiecujący wiele opis zapowiadający treść i całkiem ładna okładka kusiły mile spędzonym czasem, o tyle zostały one jedynymi jasnymi punktami pośród wędrówki w ciemnościach, jakimi była książka.
Pomysł opierał się na przeniesieniu w czasie przez anioła stróża głównej bohaterki. Powieść rozpoczyna się od sceny w domu Maidy i jej męża. Aleks zostaje śmiertelnie postrzelony przez swojego przyjaciela, a Maida cudem uchodzi z życiem, chowając się z dzieckiem w pokoju. Gdy zjawia się jej anioł, zostaje ona przeniesiona w przeszłość, czasy szkoły średniej, gdzie dopiero ma poznać swojego przyszłego męża, a podejmowane przez nią decyzje mają zapobiec jego śmierci 4 lata później. Choć pomysł jest prosty, mógłby przerodzić się w naprawdę trzymającą w napięciu powieść. Ale nie dzieje się tak w tym przypadku.
Maida powraca w przeszłość jako 17-latka, by naprawić swoje błędy. Jednak nie dość, że prawie natychmiast przechodzi do porządku dziennego, nie martwi się o nic i nikogo, ani nawet nie przeżywa właściwie żadnych emocji z powodu zobaczenia tak niedawno ciała własnego męża w kałuży krwi, to w dodatku zupełnie nie zastanawia się nad tym, co powinna zrobić, by nie dopuścić do tego wszystkiego w przyszłości. Tymczasem jest ona tak zaabsorbowana przeżywaniem swego życia jeszcze raz, że nie dostrzega niczego i nie próbuje zapobiec znajomości Aleksa z jego własnym mordercą. Jest ślepa na wszystko, głucha na szepty i kłamstwa i do tego jeszcze egoistyczna w swym postępowaniu. Chyba najlepszym określeniem zachowania głównej bohaterki jest stwierdzenie, że miota się ona pomiędzy dwoma chłopakami, których oczywiście kocha ponad wszystko. Dlatego robi sobie taki kwiecień-plecień ze spotkań z nimi w różnych pozycjach. Coś w stylu „Och, dziś stęskniłam się za tobą, a jutro o 19.00 będę potrzebowała tego drugiego klejnotu.” Momentami naprawdę głęboko zastanawiałam się nad tym, czy anioł Mandir miał w ogóle pojęcie, o czym mówi, gdy wnioskował, że każdy powinien decydować i mieć wolną wolę. Bo w przypadku bohaterów, a zwłaszcza Maidy, sprawdzało się to jak wróżby zamieszczone w gazecie na temat liczb, które mają być wylosowane jutro w totolotku. Jeśli ktoś się zastanawia, czy może więc ten trójkąt jest romantyczny… powiem tak: romantyczności w tym tyle, ile w mojej skromnej kanapce na drugie śniadanie. A muszę zaznaczyć, że jest wyposażona w seksownego pomidora…
Co do pozostałych bohaterów, są oni tak słabo zarysowani, że prócz głównych kilku, nie pamiętam nawet ich imion. Zresztą najczęściej funkcjonują oni w książce pod pseudonimami składającymi się z jednej litery alfabetu. Autorka nie poświęciła uwagi żadnemu z bohaterów. Nie istnieje żadna więź emocjonalna pomiędzy czytelnikiem a postaciami. Nie można o nich powiedzieć prawie nic. Czytelnik po prostu ich nie zna.
„Na skrzydłach czasu” składa się prawie z samych dialogów dotyczących niczego, opisy są taką rzadkością jak mięso w zupie podanej na stołówce, a prosty, infantylny język pozostawia wiele do życzenia. Autorka nie stara się zbudować żadnej atmosfery, klimatu odpowiedniego do nadanej książce kategorii thillera. Nie pozostawia śladów i wskazówek, które czekałyby tylko na czytelnika, by mógł nimi pożonglować i samemu rozwiązać końcową zagadkę. Wszystko praktycznie jest podane na srebrnej tacy i jeszcze podpisane, aby przypadkiem nie pomyśleć, że chodzi o coś innego. Fabuła nie dość że naiwna, to jeszcze całkowicie przewidywalna. Od samego początku do udręczonego końca.
Jednego tej książce nie można odmówić – jeszcze nigdy nie spotkałam się z taką pomysłowością w próbach wywołania u czytelnika stanu wzburzenia. To doprawdy wspaniałe, ileż silnych emocji jest w stanie wzbudzić niecałe 300 stron słów: od niepojętej irytacji, niedowierzania, zrezygnowania, poprzez zniechęcenie, chęć rozbicia książką jakiejś przeszkody na drodze, aż po ból brzucha wywołany litościwym śmiechem.
Brnąc przez treść książki, czułam się jak w dziczy – osamotniona, zdana na siebie, brudna i zła na wszystkie zarośla i krzaki zastępujące mi drogę nader często. Cóż, nie była to miła podróż, ani nawet znośna. Jej treść bowiem tworzyła nijaką, nużącą i męczącą masę. Jakby jakiś niezrównoważony klaun wyciągnął ją z rękawa zamiast pięknych kwiatów. I nawet nie przeprosił za bałagan!
Jeśli zastanawiasz się, jakie pytania i wątpliwości zrodziły się w mojej głowie po lekturze tej książki, czy były to pytania o egzystencję, wiarę w to, że czuwa nad nami jakaś dobra siła w postaci aniołów opiekuńczych, która nie pozwoli nam zbłądzić, czy też pytania o tajemnicę naszych wyborów, decyzji, przeoczeń i konsekwencji, jakie ze sobą niosą… to chyba Cię rozczaruję stwierdzając, że jedyne, jakie się pojawiły, brzmiały: „Co to było?!” i „Czy ja śnię? Może to koszmar?”. Niestety koszmar okazał się jawą, a moje krwawiące serce musiało się ratować szalupą znaną też pod nazwą uspokajającej nazwy ilości wchłoniętej czekolady.
Książkę polecam, bo jakżeby inaczej. Co jak co, ale świetnie nada się w roli wyzwalacza skrajnych emocji. Jeśli chcesz się na czymś wyżyć – będzie idealna. Jeśli jeszcze nie widziałeś swojego kota w gorączce furii – daj mu przeczytać chociaż fragment. Tylko w tym przypadku bądź ostrożny – z kocią złością nie należy przesadzać.
Być może moja opinia wyrażona o książce jest trochę obcesowa, ale niestety napisana w takim odczuciu, jakie dała po sobie owa lektura. Przeczytałam kiedyś słowa pewnego poczytnego polskiego pisarza, który stwierdził, że jeśli ktoś nie ma talentu do pisania, to po prostu nie powinien na siłę tego robić. Niestety ta książka jest na to przykładem. Ledwo zrozumiałe urywki jakiejś paplaniny, która w ogóle nie ma sensu, postaci, które oprócz imion nie miały nic do zaoferowania, a także fabuła, która ledwo zasługuje na to miano – to wyznaczniki „Na skrzydłach czasu”. Niestety, po raz pierwszy żałuję, że wzięłam książkę do ręki. Moja ocena 1/10 odzwierciedla poziom powieści, jak i ilość negatywnych uczuć kłębiących się w moim ciele po przeczytaniu tej pozycji.