Nietrudno zauważyć, że jestem ogromną fanką literatury gotyckiej. W pierwszej pracy licencjackiej broniłam filmowego spłycenia postaci Monstrum z „Frankensteina” Mary Shelley, przy pisaniu prawie każdego tekstu zaliczeniowego zaglądam do „Wokół gotycyzmów. Wyobraźnia, groza, okrucieństwo” pod redakcją Grzegorza Gazdy (żeby było zabawniej wciąż bawię się w ksero, a samej książki zapominam zakupić); chodzę na wszystkie zajęcia, na których planuje się porozmawiać o literaturze gotyckiej – chociaż istnieje duże prawdopodobieństwo, że niczego nowego się nie dowiem –, uwielbiam Tima Burtona i opisywanie go serią pochodnych od słowa „gotyk”. Nowe wydanie takowej literatury przyciąga mnie jak magnes. W ten sposób właśnie na moich uginających się półkach zawitał tom „W ciemnym zwierciadle” Josepha Sheridana Le Fanu.
Magnetyzm tego wydania działa od pierwszego tylko rzutu okiem na okładkę. Nie ma szans, żeby potencjalny czytelnik przestraszył się naznaczonej pęknięciami postaci, która równie dobrze mogłaby być posągiem, co nietypową strzygą, ale jest w niej coś hipnotyzującego. Plamy czerwieni, najpewniej zakrzepłej krwi, nie pozwalają uwierzyć w to pierwsze – ta rzeźba zdecydowanie skrywa mroczną tajemnicę. Tylko zwodnicza, ciepła zieleń tła każe się obserwatorowi nieco uspokoić. Bo kto widuje upiory pośród pasteli? A więc może to jedynie niepokojąco umalowana statua?
„W ciemnym zwierciadle” to zbiór opowiadań, dla których wspólnym mianownikiem są prowadzone przez doktora Martina Hesseliusa badania. Mężczyzna zajmuje się śledzeniem stanów psychologicznych w kontekście chorób psychicznych, które w jego ujęciu dość często myli się z istotami nadnaturalnymi. Pacjenci lekarza prześladowani są przez tajemnicze upiory, słyszą przerażające odgłosy lub doświadczają niepokojących wizji. Hesselius stara się wyjaśnić to wszystko za pomocą logiki i wiedzy oraz przywrócić pacjenta światu. Na tom składa się pięć opowiadań, z czego jedno to szczególnie rozpoznawalna „Carmilla”, która miała jakoby stanowić inspirację dla Brama Stokera podczas pisania „Drakuli”.
Literacki chwyt, który stosuje Le Fanu sprawia, że czytelnik nie ma pewności, które z opisywanych wydarzeń dzieją się naprawdę. Czy to Hesselius ma rację? A może jego pacjenci? Cienka granica pomiędzy jawą i snem, wiedzą a potencjalnością, logiką a odczuwaniem zmysłowym zostaje nadwątlona. Nikogo, ani niczego nie można być pewnym, chociaż moim zdaniem bardziej przekonująco wypada potraktowanie tych opowieści w kategorii fantastyki lub horroru, a nie psychologicznej analizy.
Do gustu najbardziej przypadły mi dwa pierwsze opowiadania – „Zielona herbata” oraz „Prześladowca”. W pierwszej, postać małpiego demona, niestająco obecnego oraz forma jego opisu dosłownie zjeżyły mi włosy na głowie. W drugiej przeraziła mnie potencjalność racji Hesseliusa oraz fakt, że pozornie nic się nie działo – cały mrok zawierał się w umyśle głównego bohatera, to z jego emocji brał się strach czytelnika. Trzecie z opowiadań, „Sędzia Harbottle” wypadło moim zdaniem najsłabiej z całego zbioru, głównie z powodu braku emocjonalnego związku z bohaterem, który był bardzo antypatyczną postacią. Czwarty tekst zatytułowany „Pokój w gospodzie le Dragon Volant” wydał mi się nieco na siłę przedłużony, chociaż puenta nieco mnie zaskoczyła.
Z pięciu opowiadań miałam w rękach wcześniej tylko jedno, mianowicie „Carmillę”, o której wspomniałam nawet kilka słów przy okazji „Klątwy Styrii”, najnowszej ekranizacji z Julią Pietruchą. Cieszę się, że udało mi się wcześniej przeczytać inne tłumaczenie tej historii, bo mogę w pełni docenić nowe. Muszę bowiem przyznać, że Mira Czarnecka odpowiedzialna za ponowne przełożenie tekstów Le Fanu, w moim odczuciu wygrała z Maciejem Kozłowskim. Styl tłumaczki nieco uwspółcześnia, chociaż bez przesady, język autora, a dodane przypisy ułatwiają recepcję, pozwalając wyraźniej wczuć się w opisywane historie.
Dzieła Le Fanu wydają się idealnym materiałem do rozpoczęcia przygody z literaturą gotycką czy powieścią grozy. Historie są stosunkowo krótkie, trzymają w napięciu, pozostawiają sporo miejsca na wątpliwości i napisane są przystępnym językiem, który – z powodu upływu czasu – razi np. w takich dziełach, jak przywołany wcześniej „Frankenstein” (inna sprawa, że walory językowe powieści Mary Shelley podważane są od chwili ukazania się tego tytułu). Poczekajcie na noc, zgaście wszystkie światła poza lampką do czytania, zagwarantujcie sobie pełną ciszę i oddajcie się lekturze. Jestem pewna, że doświadczycie tego dreszczyku, który pragnął wywołać autor jeszcze w XIX wieku.
www.recenzent.com.pl