Anne Rice to jedna z moich ulubionych autorek. Jej książki mają w sobie pewnego rodzaju magię, która przyciąga, hipnotyzuje i oczarowuje. Choć zetknęłam się z wieloma tytułami, najbardziej polubiłam słynne „Kroniki wampirów”, po które – z niewiadomego powodu – sięgam zawsze, gdy jestem smutna i ponura. Każdą ich część trudno zdobyć, aczkolwiek każda jest warta długiego poszukiwania i polowania. Uwielbiam ten cykl, ponieważ wampiry stworzone przez Rice są po części takie, jak ludzie zwykli je sobie wyobrażać – żyjące w ciemności, krwiożercze istoty – a przy tym potrafią też być zaskakująco ludzkie. Wampiry niemal idealne, można by rzec. Z pewnością nie można ich porównywać z tymi ze „Zmierzchu” i wszystkich podobnych „dzieł”. To wręcz byłby grzech.
Choć przez większą część „Kronik....” to Lestat de Lioncourt, za pośrednictwem pióra pisarki, opowiada o swoich przygodach, to ów cykl, włącznie z „Nowymi opowieściami o wampirach”, zawiera również kilka tomów poświęconych innym postaciom. Jedną z nich, moim skromnym zdaniem nawet bardziej intrygującą od samego Lestata, jest Armand, najstarszy spośród nieśmiertelnych, skryty i tajemniczy. Jak wiadomo z poprzednich tomów, ukrywał się on wraz z innymi wampirami w Paryżu, w katakumbach pod Cmentarzem Niewiniątek, dopóki Lestat nie pomógł mu założyć Théâtre des Vampires, w którym Armand wystawiał mroczne, posępne i ironiczne sztuki, na które tłumami ściągali nic nie podejrzewający śmiertelni. Przez jakiś czas był towarzyszem Louisa, a potem Lestata. Chciał też popełnić samobójstwo, gdy ujrzał oryginał Chusty Weroniki, lecz nie udało mu się to. W szóstym tomie „Kronik....” poznajemy jego równie mroczną przeszłość…
Armand tak naprawdę miał na imię Andriej, ponieważ urodził się na Rusi Kijowskiej. Był malarzem ikon, lecz w 1481 roku został porwany przez Tatarów i uprowadzony na statek, który miał zawieźć go do Konstantynopola, na targ niewolników. W trakcie podróży pomiatano nim i wykorzystywano go seksualnie, a gdy został sprzedany w niewolę, był bity i głodzony za nieposłuszeństwo. Miał wtedy dwanaście lat. Od śmierci uratował go wampir Marius de Romanus, który zabrał go, przygarnął (od tej chwili młodzieńca nazywano Amadeo) i uczył malarstwa oraz miłości… również fizycznej.
Amadeo został przemieniony w wieku szesnastu lat, kiedy zraniono go zatrutą szpadą w pojedynku. Wówczas Marius podarował mu swoją krew i spędzili razem kilkanaście lat zwanych „złotym czasem”.
W 1499 roku na dom obu nieśmiertelnych napadł sabat obłąkanych wampirów, nazywających siebie „sługami szatana”. Wzniecili oni w palazzo Mariusa ogień, pojmali jego uczniów, łącznie z Amadeem, i podjęli próbę podpalenia samego de Romanusa. Marius był na tyle potężnym wampirem, że zdołał przetrwać atak sabatu i uciec, jednak musiał leczyć poparzenia przez dwieście lat. Amadeo sądził, że jego Mistrz nie żyje, i stracił wszelką nadzieję, przyjmując zabobony sabatu i stając się jego przewodnikiem oraz zmieniając imię na Armand.
Reszta jego historii jest już (tudzież powinna być) znana.
Muszę przyznać, że z każdym kolejnym tomem „Kroniki wampirów” stają się coraz ciekawsze. Dotychczas najbardziej podobały mi się „Opowieść o złodzieju ciał” i „Memnoch Diabeł”, a teraz dołączył też do nich „Wampir Armand”. Anne Rice po raz kolejny stworzyła wspaniałą historię, o której będę jeszcze długo pamiętać. Nie ukrywam, że właśnie na poznanie przeszłości Armanda czekałam. I się nie zawiodłam. Autorka genialnie wykreowała jego postać i losy, którym niezmiennie, jak we wszystkich innych częściach „Kronik....”, towarzyszy mroczny klimat, ułatwiający czytelnikom wczucie się w atmosferę tamtych czasów. Wprost nie mogę się doczekać lektury następnych książek z tej serii.
Polecam!