Żeby nie zamykać się na jeden gatunek, proszę czasami znajomych o polecenie książki. Albo – jeżeli akurat znajdujemy się w bibliotece – wybranie jakiejś. W ten sposób trafił w moje ręce „Zlew”. Utwór, którego z pewnością nie wybrałabym spośród tłumu innych, gdyby nie taki zabieg. W sumie sama uznaję tę pewność za dziwną, bowiem proza Pawła Oksanowicza powinna być, albo chociaż wydać się, mi bliska. „Absolwent kulturoznawstwa” wiele bowiem podpowiada, jeżeli chodzi o charakter tekstu. Jest tak zapewne i z innymi studiami, nie tylko kulturoznawczymi, że otwierają jakieś niedostrzegane dotąd drzwi i zmuszają do myślenia inaczej, poszukiwania inaczej, a w efekcie – pisania inaczej. Taka pułapka. Trzeba się mocno trzymać siebie, żeby nie dać się zmienić, przeprogramować. Kiedy więc widzę z tyłu obwoluty hasła: „purnonsens”, „współczesna miejsca baśń”, „płytkość życia w miejskich aglomeracjach” czy „satyra na współczesne społeczeństwo”, to wiem, co zastanę w środku. I w tym przypadku również nie byłam zaskoczona.
Niełatwo byłoby przywołać fabułę „Zlewu”, bo i nie fabuła jest tutaj najważniejsza. Główny bohater, Franciszek Gałgan, reprezentuję indywidualistyczną postawę w zaprogramowanym, ułożonym i schematycznym świecie. Decyduje się zbuntować przeciwko klatce szarej codzienności i z dnia na dzień rzuca pracę, by poświęcić się samorealizacji i kreacji własnej tożsamości. Tylko, że świat wywraca się nagle do góry nogami (o ile kiedykolwiek znajdował się u Oksanowicza we właściwej pozycji wertykalnej). Z idealnego programu uciekają nagle trzy idealne kobiety, które Gałgan stworzył. Mężczyzna, na przekór światu, postanawia włożyć całą energię w ich odnalezienie i skłonienie do powrotu. Ale różnie z tym postanowieniem po drodze bywa…
„Zlew” wydaje się w pewnym sensie przykrą analizą kondycji współczesności. Wszystkie te schematy, wymagania codzienności, komendy w stylu: pracuj, zarabiaj, miej rodzinę. Z drugiej jednak strony to również opowieść o fobiach, cywilizacyjnej chorobie XXI wieku. Świat Oksanowicza, to świat, w którym nawet ci, którzy uważają się za indywidualistów, poszukują lidera i przewodnika. To świat, w którym każdy obiekt i postać może stanowić potencjalne zagrożenie. To świat tłamszony przez zasady, a jednocześnie przerażający panującą w nim anarchią.
A wszystko to jest oczywiście przedmiotem śmiechu. Oksanowicz wytyka rzeczywistość i jej elementy palcami, tworzy abstrakcyjne sytuacje i abstrakcyjne postacie, by je wszystkie wyśmiać, stłamsić i umniejszyć. I robi to zaskakująco dobrze, bo czytelnik faktycznie chwilami zaśmiewa się do rozpuku. Sam Gałgan doskonale się już do tego nadaje. Trochę nieudacznik, a trochę pewny siebie lowelas; trochę indywidualista, a trochę jednostka zagubiona; cwaniak, krętacz i jednocześnie człowiek bierny, płynący zawsze z prądem. Doktor Frankenstein naszej ery, który zamiast myśleć o dobrze ludzkości, skupił się na swoim własnym. Bo samolubstwo i egoizm, to przecież definicja teraźniejszego społeczeństwa.
Całość balansuje na granicy purnonsensu, abstrakcji i surrealizmu. Niczego nie można brać za pewnik. Może to oniryczna wizja? Może narkotyczne widzenia? Może postrzeganie pacjenta zakładu psychiatrycznego? A może główny bohater cierpi na swoisty zanik pamięci krótkotrwałej i czytelnik otrzymuje jedynie flaszowe przebłyski jego istnienia? Może to program komputerowy? Zapewne wszystko i nic.
Język powieści bywa różny. Paweł Oksanowicz miewa wzloty i upadki. Raz gramatyka chciałaby uronić łzę, a zapalony korektor, z powodu literówek, z pewnością także zapłakałby tam i ówdzie. Jednak bywają również fragmenty, w których autor bawi się językiem. Brzmieniowymi zbieżnościami albo dwoistością znaczeń (wystarczy przyjrzeć się samemu tytułowi). Niektóre obserwacje opisane są nader trafnymi pojęciami, które zdają się wzlatywać ponad utarte schematy. Czyta się całość lekko i płynnie. I tylko w tym wszystkim przyziemnego sensu brak.
I to właśnie mogłabym Oksanowiczowi zarzucić. Metafora metaforą, purnonsens purnonsensem, ale gdyby rzecz elegancko rozegrać na dwóch płaszczyznach znaczeniowych – na tej głębokiej, ukrytej; i płaskiej, powierzchownej – to i wilk byłby syty i owca cała. Czytelnicy poszukujący abstrakcji z zamykającą puentą byliby odpowiednio usatysfakcjonowani i ci, dla których słowo „koniec” oraz morał potrzebne nie są. A tak ci, którzy po książkę sięgnęli dla samej historii i być może odrobiny śmiechu, czują się nieukontentowani i dają „Zlewowi” niskie noty.
„Zlew” to jedna z tych powieści, których współczesna krytyka nie uzna za dzieło przełomowe. To jeden z tych tekstów o niejasnym statusie ontologicznym. To lektura lekka, ale i obciążająca. Trochę jak współczesny świat – z pozoru nieskomplikowany, zamknięty w bułce z McDonalda i polany coca-colą, ale w rzeczywistości funkcjonujący w mnogości wersji i zbudowany z niewyobrażalnej ilości składników. Zresztą, chemiczna bułka może przyprawić o ból brzucha, tak samo jak wyszukane dania kuchni molekularnej.
Po tę i inne recenzja zapraszam na:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2015/01/recenzja-ksiazki-zle...