Bardzo długo zastanawiałam się nad nabyciem słynnego dzieła Martina. Jako że wcześniej nie miałam styczności ani z jego twórczością, ani z serialem, po prostu nie rozumiałam fenomenu „Gry o tron”. A i kilka części tej sagi wydano w różnych okładkach, co mnie, jako zwolenniczkę serii w okładkach jednego rodzaju, zniechęcało. Jednak z upływem czasu „Pieśń Lodu i Ognia” intrygowała mnie coraz bardziej i w końcu nadszedł taki dzień, kiedy wróciłam z księgarni z „Grą o tron” w twardej serialowej okładce i zabrałam się za odkrywanie, czym tak ekscytuje się cała ludzkość.
No i się dowiedziałam. Powiem więcej: dotychczas przeczytałam tylko „Grę o tron”, „Starcie królów” i obydwie części „Nawałnicy mieczy”, ale te cztery książki wystarczyły, bym UZALEŻNIŁA SIĘ od tej sagi w takim stopniu, że ciężko jest mi funkcjonować, gdy nie mam następnych części do czytania (a teraz cierpię jeszcze bardziej, ponieważ muszę czekać do kwietnia 2015 na piąty sezon serialu i kolejne książki w serialowych okładkach)!
Będę szczera – w „Pieśni Lodu i Ognia” nie ma ani nie dzieje się nic nadzwyczajnego, nowego, ani takiego „WOW!”, co by mogło zwalić mnie z nóg, aczkolwiek sama historia, opowiadana z perspektywy różnych bohaterów, tak wciąga, że nie potrafię łatwo wrócić do szarej, nudnej codzienności realnego świata. Najchętniej zostałabym w Westeros na zawsze. To niebywałe, że autor zrobił ze mną coś takiego. Dotąd żadnemu innemu się to nie udało.
Jak już wcześniej wspomniałam, czekam do kwietnia, aż w końcu będę mogła dorwać kolejną część sagi, ale… tak już tęsknię za tą krainą, że postanowiłam przeczytać inne książki Martina związane z „Grą o tron”. W tym przypadku zignorowałam fakt, że „Rycerz Siedmiu Królestw”, „Świat Lodu i Ognia” i „Aforyzmy i mądrości Tyriona Lannistera” są w kolorowych okładkach – to tylko takie dodatki, więc mogą być inne. Nie zmieniłam w swoich preferencjach tylko jednego – twardości okładek. Choć odmienne, mają pozostać twarde.
W moje ręce trafiła pierwsza z tych książek, „Rycerz Siedmiu Królestw”. Ucieszyłam się, ponieważ interesują mnie historie nieopowiedziane w sadze albo takie, które miały miejsce wcześniej. „Rycerz Siedmiu Królestw” to trzy minipowieści („Wędrowny rycerz”, „Zaprzysiężony miecz”, „Tajemniczy rycerz”) o czasach, gdy w Siedmiu Królestwach wciąż panowali Targaryenowie. Dowiadujemy się, co się działo przed ich buntem i obaleniem. Zbiorek ten pokazuje, że nie zawsze Lwy, Jelenie i Wilkory decydowały o losach Westeros. Akcja toczy się sto lat przed wydarzeniami z „Gry o tron”. Głównym bohaterem jest niejaki Dunk z Zapchlonego Tyłka w Królewskiej Przystani. Po śmierci swego rycerza wyrusza na turniej w poszukiwaniu sławy oraz honoru, a towarzyszy mu jego przyjaciel Jajo (późniejszy Aegon V Targaryen, książę Westeros, król i obrońca królestwa). Dunk jest jednak nieświadomy prawdziwego charakteru rozgrywających się wydarzeń…
Książka stanowi świetny dodatek do sagi. Jednakowoż nie polecałabym nowym czytelnikom zaczynania od niej przygody z „Pieśnią Lodu i Ognia”, ponieważ mogliby mieć problemy z rozeznaniem – Martin jak zwykle wymienił wiele rodów, rycerzy i nazwisk, co nieco komplikuje zapamiętywanie. Do tego na końcu książki nie ma mapy Westeros, która pojawia się w kolejnych tomach sagi, więc bez lektury przynajmniej „Gry o tron” ciężko będzie się takim czytelnikom odnaleźć w tym świecie. Lecz dla fanów Martina będzie to idealne czytadło umilające czas oczekiwania na „Wichry zimy” i ostatni tom („Sen o wiośnie” lub „Marzenie o wiośnie”, nie wiem dokładnie). A mnie umiliło ono te parę dni w oczekiwaniu na kwiecień i jestem w pełni zadowolona.
Krótko i na temat:
Fani sagi – nie zastanawiajcie się, tylko bierzcie i czytajcie!
Inni książkomaniacy, nie mający dotychczas przyjemności poznania dzieł Martina – wam z kolei polecam gorąco „Grę o tron” i kolejne jej tomy. „Rycerza Siedmiu Królestw” i inne dodatki oczywiście także.