Chciałabym być Stephenem Kingiem, Richardem Bachmanem albo Johnem Swithenem. Albo chociaż Joe Hillem (byłabym wtedy bliżej wymienionej trójki). Jestem jednak Alicją Górską i maksymalną bliskość, jaką mogę osiągnąć do każdego z tych pisarzy, jest – i najpewniej zawsze będzie – czytanie ich książek. Podziwiam ich, doceniam i staram się czerpać z doświadczenia, którym raczą dzielić się ze światem. Taki „Blaze” udowodnił mi, a właściwie potwierdził od dawna majaczącą tezę (nie pozostawiając miejsca na wątpliwości), że nawet najbardziej antypatyczny, z pozoru, bohater może być postacią smutną i godną współczucia.
Clay Blaisdell nigdy nie miał w życiu łatwo. Tym, co ratowało go z największych opresji, był zawsze nieprzeciętny wzrost i tężyzna fizyczna. Byłby pewnie inteligentny, gdyby kochający, zapijaczony ojczulek nie zepchnął go w dzieciństwie ze schodów, co pozostawiło na czole Blaze’a nieusuwalny znak i odebrało mu znaczącą ilość szarych komórek. Jako półinteligent stał się podatny na manipulację krętaczy i oszustów, a tych – ani w domu dziecka, ani pośród nizin społecznych – nigdy nie braknie. Po wielu perypetiach Blaze trafił pod skrzydła Georga. Clay’owi wydało się, że stanowią duet idealny. Niestety, gdzieś między planowaniem skoku życia (porwaniem dziecka bogaczy dla okupu) a szczęśliwym zakończeniem, George umiera. A może wcale nie umiera? Tak czy siak, Blaze, z żyjącym (czy też nie) kompanem postanawia dokonać obmyślonego wcześniej porwania. Z garstką szarych komórek, w białym piekle Maine, Clay rozpoczyna rozgrywkę z czasem. Czy dojdzie do porwania? Czy policja dowie się, kto włamał się do domu rodziny Gerardów? Czy George żyje?
Właściwą powieść Bachmana poprzedza wstęp nakreślony przez samego Stephena Kinga. Mistrz grozy tłumaczy – trochę siebie, trochę historię – iż jest to tekst z szuflady. Obawiałam się cóż znaczyć mogą te słowa, nawet, jeżeli stało za nimi wyznanie samego króla horroru. Myślałam o wszystkim tym, co ceniłam w Kingu; o tym, co go wyróżniało i sprawiało, że zajął tak wysoką pozycję na rynku wydawniczym świata. Zdziwiłam się, poczułam nieco zażenowana (samą sobą) i zaszokowana faktem, że w wykonaniu autora z Maine, nawet powieści, które tkwiły przez lata w jakiejś zakurzonej szufladzie, reprezentują najwyższy poziom. Fantastyczny język, opisy, dialogi i mikrohistorie. A skoro jesteśmy przy tym ostatnim…
Kin… ekhm… Bachman, to mistrz mikrohistori. Gdyby zastanowić się nad wydarzeniami, które rzeczywiście rozgrywają się na tych niemalże trzystu stronach, można by dojść do wniosku, że fabularnie nie dzieje się w „Blaze’ie” zbyt wiele. Większość bowiem rozgrywa się w pamięci bohatera, jego przeżyciach i dramatach. To właśnie ich opisy zresztą kształtują podejście czytelnika do Blaze’a. Bez nich pozostałby jedynie przygłupim złodziejaszkiem z absurdalnym i z góry skazanym na porażkę pomysłem. Tymczasem Clay budzi współczucie. Skłamałabym wierutnie, gdybym powiedziała, że nie płakałam w niektórych momentach powieści. Łzy spadały na, nieszczególnie wysokiej jakości, papier, a ja, chociaż zaryczana, cieszyłam się, że książka nie jest pożyczona.
Rzecz jasna, łza żadna, by na arkusze nie spłynęła, gdyby nie niebanalne metafory i bezpośrednie, a jednak z dozą jakiegoś artyzmu, prowadzone opisy i dialogi. Wiem, że brzmieć mogę teraz jak psychofanka, prawda jest jednak taka, że akurat umiejętności konstruowania zdań – i samej chęci do tej wirtuozerii – mógłby pozazdrościć Kingowi niejeden wysoko ceniony pisarz. U mistrza grozy uwielbiam jeszcze niestronienie od wulgarnego języka. I w „Blaze’ie” pojawia się kilka przekleństw, są one jednak dopasowane do sytuacji, bohaterów i ogólnej atmosfery powieści. Wszystkim tym, których wulgarność językowa drażni, chciałabym rzec, że dla mnie urealnia ona bohaterów. Nie ma się, co oszukiwać – my, ludzie, klniemy na potęgę (oczywiście z wyjątkami).
„Blaze” nie jest typową dla Kinga (Bachmana) powieścią. Mniej w niej grozy, a więcej akcji i melancholii. Dużo też smutku i poczucia niesprawiedliwości. Niezmiennie pozostaje jednak tekstem doskonałego rzemieślnika i reprezentuje wysoki poziom literacki. Bolesnym jest, dla pisarzy amatorów, wierzyć, że taka perełka to tylko jeden z kurzących się od lat w kingowym biurku manuskryptów, który autor zdecydował się wydać, by sprzedażą kolejnych tomów wesprzeć jedną z fundacji charytatywnych. Podziwiam, zachwalam, polecam.
Recenzja z mojego bloga:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/10/recenzja-ksiazki-bla...