Gdy pojawił się król Internet, szybko wyparł innych władców świata takich, jak video czy telewizja. Modemy brzęcząc łączyły się ze światem. Jeszcze powolnie i za koszmarne pieniądze, ale to już było coś. A potem sieć się rozrosła, wkroczyło wi-fi i ludzie zaczęli żyć podwójnie – fizycznie na Ziemi i faktycznie, gdzieś w tej przeogromnej sieci. Nie bez znaczenia było to wszystko dla książki (tak, do tego zmierzają moje dziwaczne wywody). Początkujący autorzy, debiutanci, każdy kto kiedykolwiek chciał podzielić się ze światem swoim tekstem, mógł wreszcie to zrobić. Kilka kliknięć i powieść ląduje w sieci. W podobny sposób, za pomocą portalu wydaje.pl, swój pierwszy zbiór opowiadań zatytułowany „Bezgranicze” udostępniła światu Joanna Gajzler.
Tytuł książki, jak wskazuje napis na okładce, a pośrednio i sama autorka, odnosi się do nieskrępowanej żadnymi ograniczeniami wyobraźni. Ładna to klamra dla tego, co znajdziemy na kolejnych stronicach, bowiem sześć ulokowanych pod sztandarem „Bezgranicza” opowiadań nie jest ze sobą połączonych w absolutnie żaden sposób. Wszystkie historie, to oczywiście historie fantasy, ale fantasy bardzo zróżnicowane. Czytelnik poznaje więc: wampira Ciotę, który znosić musi docinki wampirzych kolegów ze względu na jeden mały defekt; Czarnoksiężnika, któremu ortografia wywróciła życie do góry nogami; smoka, co się nadział na niezwykle waleczną wioskę; człowieka w każdym wieku; latającą dziewczynkę, która nie umie pływać oraz do bólu zakochanego jaszczura. Historie rozgrywają się na różnych płaszczyznach czasu i rzeczywistości, jednak dominuje czas a’la średniowieczny – zamki, konie, dziewki. Jedynie „Ciota” i „Everyman” to historie, które nazwać można by urban fantasy.
Skupienie się zainteresowań tematycznych autorki na okresie karczm, smoków i rycerzy w lśniących zbrojach, sprawia, że „Bezgranicze” zyskuje wymiar baśniowy. Gdyby nie pojawiające się co jakiś czas dwuznaczności i wulgaryzmy – uzasadnione i nienachalnie wplecione do wypowiedzi – bez problemu można by czytać je, jako bajki na dobranoc. Ze schematu wyłamują się oczywiście, wspomniane wcześniej „Ciota” i „Everyman”. Temu pierwszemu bliżej raczej do stylistyki Jakuba Ćwieka, a drugiemu – Neila Gaimana.
Przyznać muszę, że „Bezgranicze” to zbiór nierówny. Jedne historie czyta się doskonale, uśmiechając pod nosem, inne nieco się dłużą. „Everyman” wydał mi się niedopracowanym szkicem czegoś większego, a „Chodzenie po wodzie” straciło na nieuzasadnionym (dla mnie) dążeniu do filozoficznego wydźwięku a’la Paulo Coelho. „Ciota” i „Czarnoksiężnik, który mówił Ny”, to z kolei naprawdę urokliwe, zabawne i rozczulające opowiadania. Niczego sobie jest też „Smok niezgody”, który swoim baśniowym nastrojem pozwolił mi powrócić do czasów dziecięcych. Ostatnie z opowiadań – „Jaskinia królewska” – fascynowało mnie bardzo, dopóki autorka nie zabiła historii zakończeniem godnym Stephena Kinga. Teraz, kiedy o nim myślę, nie czuję się już tak zafascynowana.
Pewnym jest jednak, że Joanna Gajzler posiada niezwykły talent do nakreślania charakterów postaci. Niemalże o wszystkich powiedzieć mogę, że są wielowymiarowe, o uzasadnionych motywacjach kolejnych działań i przechodzące logiczne przemiany wewnętrzne. Dobrych się lubi, pokrzywdzonym się współczuje, złym życzy się śmierci – wszystko na swoim miejscu.
Nieco inaczej sprawa ma się jednak z dialogami. Te stylizowane wypadają świetnie, jednak bardziej współczesne, już niekoniecznie. Widać miejscami, że niektóre z rozmów odbywać by się w rzeczywistości nie mogły (a przynajmniej, że brzmiałyby zbyt sztucznie). Bohaterowie mówią też momentami zbyt wiele, nie pozwalając czytelnikowi na snucie własnych refleksji. Wszystko, co mogłoby stanowić jakąś zagadkę, autorka wkłada naprędce w usta któregoś z bohaterów. Po co?
Język, którym posługuje się Joanna Gajzler, to język lekki i przejrzysty. Przez kolejne strony czytelnik przemyka nawet nie zauważając upływu czasu. Zdania się niekiedy może zbyt długie, do kilku trzeba wrócić i przeczytać drugi raz, ale i ta – zawiła miejscami – opisowość ma w sobie jakiś urok. Brakuje mi czasami takich rozwiązań we współczesnej literaturze. Tej chwili postoju, żeby na coś spojrzeć, przeanalizować, zachwycić się albo skrytykować.
Zazwyczaj nie poruszam tematu korekty, jednak jako, że jest to zbiór wydany samodzielnie, sądzę, że zasługuje na uwagę. Szczególnie, że to korekta całkiem niezła. Powtórzenia (naprawdę nie rażące, to tylko kwestia mojego prywatnego czepialstwa) pojawiają się rzadko. Niezgrabności językowych jest niewiele. Zauważyłam jeden tylko poważniejszy błąd, który to pewnie i tak jest efektem jakiejś zbłąkanej, nieplanowanej spacji. Jestem pod wrażeniem!
Uwielbiam baśnie i kocham fantasy, jednak historie rodem z karczmy, z supermistrzami magii i tajemniczymi gośćmi, skrywającymi się pod ciężkimi pelerynami, zazwyczaj wychodzą mi bokiem. Było tego za dużo i wszystko, co się pojawia trąci już – dla mnie – starą rybą albo inną padliną. Joannie Gajzler tymczasem udało się mnie zaskoczyć. Ciętym dowcipem, doskonale nakreślonymi nieidealnymi postaciami (szpetny rycerz w lśniącej zbroi!) i intrygującymi wydarzeniami. Jeżeli macie ochotę na coś w rodzaju baśni dla dorosłych, to trafiliście idealnie!
Dostępna na moim blogu:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/09/recenzja-ksiazki-bez...