Zaskoczenia są dobre. Zwroty akcji także. I nie pisanie każdej książki w ten sam, typowy sposób. Problem pojawia się, gdy pisze się zupełnie inaczej niż dotąd. Gdy czytelnik nie może uwierzyć, że to książka jednej z jego ulubionych autorek. I zastanawia się: "Clare, co ci się stało? Co z tobą, kobieto?". Niestety, taki problem miałam w trakcie lektury "Mechanicznej księżniczki".
Ostatni tom "Diabelskich maszyn" przynosi w końcu rozwiązanie wszystkich zagadek i problemów, które namnożyły się w całej trylogii. Akcja jest podjęta dwa miesiące po zakończeniu "Mechanicznego księcia". Tessa jest w miarę szczęśliwą narzeczoną Jema, Will zachowuje się przyzwoicie. Charlotte chwilowo bez nowych problemów zajmuje się Instytutem. Sielanka nie może trwać zbyt długo i tym razem zostaje przerwana przez Gabriela Lightwooda proszącego o pomoc.
Ta trylogia to niemal czysty romans. Pozostałe wątki schodzą na drugi plan, bo istnieje Tessa i Jem, Tessa i Will, Sophie i Gideon, Henry i Charlotte, Gabriel i Cecily. Kto w takim przypadku przejmowałby się jakimś Mortmainem czy Diabelskimi Maszynami? Nikt, póki automaty i ich pan nie przeszkadzają w rozwijaniu się miłości.
No dobrze, może jestem trochę za ostra, ale piszę "niemal" a nie "czysty romans", prawda? Charlotte ma problem z utrzymaniem władzy nad Instytutem, co również jest ładnie pokazane, wątek jest rozwinięty, poznajemy motywy wszystkich postaci, które chcą ją usunąć ze stanowiska. Godną podziwu jest jej postawa i trzymanie się bardziej moralności nią Prawa. Swoją drogą - zarówno w "Maszynach" jak i "Darach" wciąż mówi się, że Prawo jest surowe, ciężkie i że trzeba go przestrzegać. Niewielu jednak bohaterów przed czymkolwiek to straszne Prawo powstrzymało, więc mam pytanie: czy rzeczywiście jest takie okropne? Czy po prostu okropne jest to, jak bardzo jest nieprzestrzegane? Nie tylko Charlotte, Will, Jace i Clary mają z nim problem, ale i sama Inkwizytorka Herondale...
Choroba Jema także jest ciekawym i mocno wyeksponowanym wątkiem, ale chwilami mam wrażenie, że tylko po to, aby całej miłości dodać dramatyzmu. Niespecjalnie podoba mi się także przemiana w Nocnym łowcy. Wolałam tę odpowiedzialną, pogodzoną z losem postać niż jego szalony zamiennik w "Księżniczce". Niemniej słaby Nocny Łowca, który samodzielnie nie jest w stanie sobie poradzić jest ciekawą odmianą.
Całe szczęście, że są Ligtwoodowie i Magnus. Czarownikowi za wiele miejsca nie poświęcono, jednakże zdołał wnieść swój pokręcony, świetny charakter. Z kolei Ligtwoodowie stanowią najciekawszy i absolutnie doskonały wątek. Podoba mi się sposób prowadzenia postaci Gabriela, który uczy się, że Nocni Łowcy nie są tacy jak uczył go ojciec, odkrywa, że honor i uczciwość mają znaczenie. Odkrywa w sobie uczucia i stopniowo nabiera szacunku do mieszkańców Londyńskiego Instytutu. Nic za szybko, powoli, stopniowo. Myślę, że to najlepiej wykreowana postać w całej serii. Jest najbardziej skomplikowany i ma prawdziwą głębię, co autorka wprawnie pokazała.
Z taką okładką czytałam książkę.
Czekolada dla projektanta - na "Księżniczce" mężczyzna.
Na "Księciu" była kobieta... Ależ pasuje.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego zakończenia. Jest zbyt szczęśliwe - każdy dostał to, czego chciał. Nieważne, czy chodziło o sprawy większe, czy o mniej istotne szczegóły. Każdy jest szczęśliwy. Dotąd wszystkie zwycięstwa były okupione jakimiś stratami, konfliktami, nowymi problemami. Teraz nie. Och, było paru Nefilim, którzy zginęli, ale nawet pominięto żałobę. Henry został kaleką, ale zadowolony z siebie projektuje wózek inwalidzki. Nawet Jassmine w końcu odnajduje swoje powołanie w bronieniu Instytutu... Tak po prostu. Czy to naprawdę książka Clare?!Może jednak Meyer?
Jakbym miała mało krytycznych uwag do treści, to jeszcze wyłapałam błąd. Nie wiem czy to wina przekładu, czy autorka tak się pomyliła, ale ostatni list, który otrzymała Charlotte był od Inkwizytora Whitelaw, a podpisany był nazwiskiem "Wayland". Szczegół dość istotny ze względu na całą fabułę, nie tylko list.
Książkę mocno krytykuję, ale mam wrażenie, że pisarce zabrakło w pewnym momencie pomysłu na fabułę, a musiała napisać te trzy tomy po kilkaset stron. Z tego powodu całość mocno ucierpiała. Szkoda, bo zapowiadało się naprawę ciekawie. Tymczasem mamy średniej jakości romans z kilkoma nadmiernie rozbudowanymi wątkami, a który miał potencjał być czymś więcej. Nie da się zaprzeczyć, że sam pomysł na historię z Mortmainem, diabelskimi maszynami był ciekawy. Problem w tym, że chyba nie na taką objętość.
-----------------
Recenzja ukazała się również na moim blogu coffee-kafes.blogspot.com