Jeffery Deaver dał mi się poznać przy okazji lektury jego książki „Twój cień”, która okazała się nie tylko świetnym pomysłem, ale również bardzo dobrym wykonaniem. Sama promocja okazała się skuteczna, bowiem przekonała niejedną osobę. Moje kolejne spotkanie z tym autorem nie mogę jednak zaliczyć do pomyślnych. „Pokój straceń”, mimo że wpasowuje się w jeden z moich ulubionych gatunków, okazał się niezłym rozczarowaniem. Z lekka przeciągliwa fabuła i ogromna ilość bohaterów niesamowicie przytłaczają odbiorcę. A w dodatku w plątaninie wątków ginie gdzieś sens i logika wydarzeń. Co się stało, panie Deaver?
W jednym z hoteli na Bahamach ginie Robert Moreno. Był obserwowany przez jedną z rządowych agencji bezpieczeństwa, która podejrzewała go o planowanie zamachu na jeden z koncernów naftowych na Florydzie. Śledztwo doprowadza do zaskakujących odkryć. Czy ktoś popełnił błąd? Lincoln Rhyme oraz Amelia Sachs prowadzą dochodzenie przeciwko służbom, które dokonały egzekucji na człowieku o nazwisku Moreno. Odkrycie prawdy naraża ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. Rodzi się wiele pytań: kto i dlaczego, a także po co?
Trudno powiedzieć o tej książce, że była totalną porażką. Owszem, zawodzi, nie daje poczucia spełnionej lektury, jednak ma swoje plusy. Być może zostały przyćmione przez błędy, jakich się można doszukać, ale jednak gdzieś tam są. Z pewnością można zaliczyć do nich styl autora, który wciąż jest niezmienny. Potrafi zainteresować czytelnika, wciągnąć go i z dokładnością przekazać każdy detal pojedynczego wątku. Jest dobrym lektorem, chociaż w „Pokoju straceń” ta funkcja momentami się chowała. Oprócz tego można dostrzec również samą dokładność, jaką przykłada Deaver do swoich opowieści. Nie robi fabularnych luk, które zmuszają czytelnika do własnej i często niedokładnej interpretacji, ale także nie zapomina o dobrym rozwinięciu każdego wątku, który zaczął. Tym samym historia jest kompletna, bez żadnych dziur i przykrych niespodzianek.
„Pokój straceń” ma swoje jednak spore minusy. Przede wszystkim intrygująca fabuła jest tylko powierzchownie uznana za interesującą. Kiedy wczytamy się w powieść, lub, mówiąc prościej, spróbujemy się w nią wczytać (bo w tym przypadku tak właśnie jest), ilość wątków i samych bohaterów tak mocno przytłacza, że na początku nie tylko się gubi, ale traci orientację w całej historii. Duża liczba postaci to powszechnie przytrafiający się problem i wiadomo, że w takim przypadku nie trudno o zmyłkę. A jeśli przeplatamy to z nawałem wątków, w dodatku z kryminalną zagadką, śledztwem i podejrzeniami, nie mamy czasu na spokojną lekturę i własne domysły. Aby dokładnie zrozumieć całą historię, trzeba siedzieć dosłownie z nosem w książce. Nic dodać, nic ująć.
Po tej książce spodziewałam się wiele, jednak po raz kolejny okazało się, że nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. Rozczarowanie jednak podwójnie boli, kiedy otrzymujemy je od swojego ulubionego autora. Jeffert Deaver nie postarał się tym razem, przynajmniej w moim osobistym odczuciu. „Pokój straceń” to, krótko mówiąc, plątanina wątków, które są trudne do przebrnięcia. Ilość bohaterów przytłacza, a w połączeniu z bądź co bądź dobrą akcją, nie idzie za tym nadążyć. Wciąż trzeba gonić za wydarzeniami, a utrudnia to dodatkowo każdy bohater, którego trzeba łączyć z daną akcją. Chaos. Totalny chaos. Dobrnęłam do końca, jednak nie czuję się ani trochę z siebie dumna. Jedynie zmęczona lekturą, która okazała się kiepska, choć nic na to nie wskazywało. Jak widać, pozory mogą mylić częściej, niż byśmy chcieli…