Pierwszy tom „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” zakupiłem po przeczytaniu pochlebnych recenzji na znanych portalach zajmujących się fantastyką. Na blogach ludzie również chwalili twórczość Roberta Wegnera, więc postanowiłem zainwestować i to pomimo niewielkiego zainteresowania (klasycznym) fantasy. Więcej niż kilka lat temu próbowałem czytać książki pewnego uznanego amerykańskiego twórcy tego gatunku i szybko dałem sobie spokój. Jakkolwiek to zabrzmi, stwierdziłem po prostu, że na kolejne opowieści o elfach, krasnoludach i magii, do tego pisanych bardzo poważnie, jestem po prostu za stary. Istnieją pewne wyjątki, na czele z Sapkowskim; on jednak w tworzeniu nowej jakości posłużył się żywym (a nie „drewnianym”) językiem i pełnymi humoru dialogami.
Książka została podzielona na dwie części; „Północ. Topór i skała” oraz „Południe. Miecz i żar” zawierają po cztery krótkie formy, których akcja dzieje się w granicach wielkiego państwa – Cesarstwa Meekhańskiego. W żadnym z nich nie uświadczycie wyżej wymienionych, tolkienowskich ras nieludzi. Otwierające zbiór opowiadanie „Honor górala” zdecydowanie nie rzuca na kolana, ale zasługuje na miano bardzo przyzwoitego i świetnie oddaje klimat ośnieżonych, niebezpiecznych gór. Autor wykorzystuje motyw czarodziejów, którzy w ramach eksperymentów z mocą bawią się w „hodowanie” ludzi. Poznajemy też młodego dowódcę z imperialnej Górskiej Straży, porucznika Kennetha-lyw-Darawyta i Szóstą Kompanię.
W nagrodzonym Zajdlem „Wszyscy jesteśmy meekhańczykami” autor odmalował wielkie starcie wojsk, do złudzenia przypominające walkę trzystu Spartan z perskimi hordami. Oddział imperialnej piechoty asekuruje ucieczkę cywili, broni się zaciekle w bitwie z góry skazanej na porażkę. W końcu wszyscy meekhańscy żołnierze płacą najwyższą cenę, ale na zawsze pozostają w pamięci ocalałych rodaków. Przypomniałem sobie słowa pewnego krytyka, który recenzując film z Melem Gibsonem „Byliśmy żołnierzami” napisał, że podczas seansu patos wylewał się z ekranu i zatapiał pierwsze rzędy w kinie. U Wegnera, jak przystało na fantasy bliskie klasycznemu, patos występuje, ale ani przez moment nie śmieszy i nie powoduje mdłości. Naprawdę! Bitwa została opisana tak, że trudno się do czegokolwiek przyczepić.
„Szkarłat na płaszczu” to z kolei intryga dyplomatyczna z udziałem Szóstej Kompanii i jej dowódcy. Jest tu miejsce na rodowe waśnie, polityczne układy i interesy oraz zemstę w imieniu żołnierskiego honoru i dumy z przynależności do elitarnego oddziału. Z postaci największą uwagę zwraca nietuzinkowa kobieta z cesarskiego poselstwa.
W zamykającym pierwszą część książki opowiadaniu Kennethowi i jego podwładnym przychodzi rozwikłać zagadkę mordu w rybackiej wsi i zmierzyć się z czymś znacznie groźniejszym niż miecze przeciwników.
Jak zauważył ktoś recenzujący „Opowieści…”, w „północnych” opowiadaniach postacie pozbawione są głębi psychologicznej. Zważywszy jednak na fakt, iż dominuje tematyka militarna, a bohaterami są wojacy, nie jest to duża wada. Podczas lektury pierwszej części momentami przypominałem sobie niektóre albumy Thorgala – mroźna zima, góry, walka, krew na śniegu…
W drugiej części pisarz zabiera nas daleko na gorące południe, do domu zamożnego kupca, na pustynię, do siedzib wielowiekowego i dumnego plemienia Issaram. Z niego właśnie wywodzi się wojownik Yatech - główny bohater wszystkich „południowych” opowiadań. W pierwszym z nich Yatech trafia pod dach meekhańskiego kupca, gdzie po uratowaniu życia domowników pełni rolę ochroniarza. W ramach dziwnych, konserwatywnych zasad jego twarz ma pozostać nieznana obcym. Każda osoba spoza plemienia, która zobaczy jego oblicze musi zostać zabita. Sama nacja i obowiązujące w niej reguły przypominają kulturę islamską, a najlepsi wojownicy sięgają perfekcji w posługiwaniu się bronią.
Yatech, wierny kodeksowi Issaram, zabija bliską osobę i musi uciekać. Wkrótce, jako półkrwi Issar, nawet wśród swoich staje się pariasem. Gnębiony wątpliwościami i wyrzutami sumienia jest postacią tragiczną; nie należy ani do plemienia, ani do „cywilizowanego” świata Imperium. Pozostaje jednak, niczym pustynny skorpion, zabójczo skutecznym wojownikiem…
Cztery krótkie formy o perypetiach Yatecha zachowują ciągłość, stanowią więc rodzaj powieści.
Potężna magia, szamani, czarodzieje, demony. Szpiegostwo i rywalizacja służb wywiadowczych potężnego państwa. Do tego bogowie, poruszający się po świecie w postaciach ludzi i zwierząt i odciskający na nim piętno. Bogactwo kultur, zwyczajów i wierzeń. Wszystkie te elementy znajdziecie w „Opowieściach z meekhańskeigo pogranicza”.
Widać, że literackie uniwersum zostało przez autora przemyślane i ma spory potencjał. Co najważniejsze: Wegner wie, jak to wszystko zmieszać i podać, aby książka zapewniła kilkanaście godzin czytelniczej frajdy. Tym większej, że za normalną cenę otrzymujemy -podobnie jak w przypadku „Siewcy wiatru”- pozycję o niemałej objętości. Autor zaczyna nieźle, a z każdą historią rozkręca się coraz bardziej, aż do fabularnego rozmachu godnego pozazdroszczenia.
Na koniec przychodzi wystawić notę i tu mam, nie po raz pierwszy, mały dylemat. Jak oceniać książki, które służą tylko lub głównie dobrej zabawie, takie solidne czytadła? Zasługują na więcej niż czwórkę, ale czy należy im wystawiać ocenę bardzo dobrą lub wyższą? Skoro jednak „Fałszywym lustrom”, a ostatnio książce Careya postawiłem piątkę, „Opowieści” tym bardziej na nią „zapracowały”. Porównanie tej książki do prozy Sapkowskiego jest nietrafione, ale Wegner również udowadnia, że z fantasy -u którego podstaw leży tolkienowskie Śródziemie- nie jedno można jeszcze „wycisnąć”.
Recenzja także na blogu:
http://jareckr.blox.pl/html