Straszne rzeczy

Recenzja książki Dragon Age: Utracony tron
Przychodzi mi z wielkim bólem pisać recenzję książki Davida Gaidera Dragon Age „Utracony tron”. Nie żebym była złośliwa, czepiała się szczegółów, czy tym bardziej uprzedzona do twórczości wyżej wymienionego. Doskonale wiem, że tworząc grę Dragon Age oraz Baldur's Gate, wykonał on kawał świetnej roboty i jestem mu za to niezmiernie wdzięczna. Natomiast pierwszy tom, nazwijmy to trylogii, choć jak wiemy trylogią ona nie jest. Muszę nazwać koszmarem jakich mało. Nie obrażaj się czytelniku, nie mam zamiaru nikomu grozić palcem, a już w szczególności panu Gaiderowi, czy biednej Fabryce Słów, która jak zawsze dała ciała. Ostatnio się mocno zastanawiam nad fenomenem tego wydawnictwa, gdyż za każdym razem otrzymuję książkę wydrukowaną na tzw. łapu capu, co gorsza, za każdym razem, jest ona tak niskiej jakości, że chce mi się nad nią płakać. Ta jest niestety taka sama, drukarska tragedia i działanie po kosztach. Sama książka wizualnie jest w jak najlepszym porządku. Czcionka przyjemna, każdy rozdział zaczyna zgrabnie nakreśloną grafiką, nie mniej smutne jest wykończenie oraz żałosna korekta, poczynanie tłumacza i edytora. Litości, ludzie to czytają, weźcie się ogarnijcie, książki kosztują fortunę. Mam warzenie, że wszystko, to było robione na siłę i z wielkiego mi się nie chce. Nie ma płynności czytania, a nawet jeśli, to w pewnym momencie, wyskakuje nam zdanie, powodując wybijanie się z rytmu i człowiek już wścieka się na samym początku. Ja naprawdę lubię książki fantasy. Przeczytałam ich setki, w tym dużą część z Fabryki właśnie. Wiem, że wydawnictwo ma wspaniałych autorów, którzy piszą fenomenalnie. Gdzie za każdym razem chcę więcej i mam ogromny niedosyt. Niestety jeśli chodzi o książki z uniwersum Dragon Age, zwyczajnie się nie postarali. Wiem również, że „Utracony Tron” należy, do najgorszych książek jakie napisał autor, gdzie dopiero w kolejnej można zauważyć poprawę stylu pisania. Pozostańmy jednak przy samej powieści. Jest to klasyczny prequel, czyli nic innego jak opwieść, która opisuje wydarzenia sprzed fabuły gry, na które gracz nie będzie i nie powinien mieć wpływu. Nie czarujmy się, pierwsza część i zawsze, to będę poskreślała, jest jak dla mnie najlepszą grą na świecie. Gra, która mi się nigdy nie znudzi. Doskonała fabuła, mocno nakreślone postaci, w czym każda ma indywidualny i niepowtarzalny charakter. A wszystko to, zdąża w jednym i konkretnym celu czyli uratowanie Fereldenu przed plagą.

W „Utraconym Tronie” poznajemy samego Marica. Nie jest on królem, ba jest w zasadzie nikim. Księciem bez królestwa, raczej traktowanym z przysłowiowego buta, który dorasta w obozie powstańców walczących pod sztandarem Królowej Rebeliantki o imieniu Moira, jest jego matką, z najeźdźcą. Bezprawnie zagarnął tron Fereldenu, jest nim uzurpator Meghren. Sama fabuła zaczyna rozwijać się w momencie śmierci królowej, zabitej przez własnych ludzi w uknutym spisku przeciw niej. Jej syn zbiega ścigany przez zdrajców. Jego drogę ucieczki przecinają banici, którzy nomen omen zabierają biedaka do obozu wyjętych spod prawa. Ucieczka jednak nic nie daje i nie pozwala uniknąć kłopotów. Jest on zbyt cenny, by tak po prostu dać mu spokój. Owocuje to tym, że młody chłopak zalewie osiemnastoletni, musi w zaskakująco szybki sposób dojrzeć oraz dorosnąć do ważnej mu roli. Jak się już domyślacie chodzi o nic innego, jak na jego barkach spocznie los całej rebelii oraz królestwa, które czeka na powrót prawowitego władcy. W tej części poznajemy Loghaina. Przypadkiem dowiaduje się kim tak naprawdę jest Maric. Niespodziewanie na miejsce w którym obozują, napadają wynajęci zbrojni. Gareth, opiekun obozu i ludzi, a ojciec Loghaina, wraz z własnym synem przepędza ich, tylko po to by ratowali skórę. W tym też chronili młodego, niedoszłego władcę. Niestety Gareth nie przeżył ataku na obóz. Młody rebeliant nie jest przekonany do Marica, właściwie, to jest na niego wściekły, gdyż uważa że jest winny śmierci ojca, jednak ten gniew jaki w sobie nosi, pozwala mu przetrwać. W trakcie ucieczki w głuszy napotykają wiedźmę i jak już pewnie się domyślacie jest nią nikt inny jak Flemeth. Pomaga im ona w swój jak zawsze wysublimowany sposób, czyli razem odnajdują rebeliantów i walczą u swego boku. Jest też miejsce na miłość, oczywiście. Maric poznaje kobietę, która jest mu przeznaczona. Czyli klasyka w uniwersum. W to wszystko wplecione jest zgrabnie, wiele drobnych wątków pobocznych obfitujących w zdradę czy starcia pomiędzy zwaśnionymi.

Czego się spodziewałam? Tak naprawdę, to spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Czegoś porywającego, co nie pozwoli mi spać po nocach. Spodziewałam się niezwykle dobrze prowadzonej narracji, wątków zawierających walkę oraz zwyczajnego prywatnego życia, z przemyśleniami i wewnętrzną głęboką walką bohaterów z samym sobą. Co otrzymałam. Dostałam bardzo przewidywalną książkę. Nie zaskakującą, z kiepską narracją i bardzo łatwym rozwiązywaniem problemów, jakby sam autor zwyczajnie szedł na skróty. Plusem jest to, że akcja nie toczy się w jednym miejscu, więc mamy czas na zapoznanie się z nowymi miejscami. Może opisy nie porywają, ale dają jakby bardziej ostry obraz samego Fereldenu, choć jego skrawka. Marick jest jakby, aż nadto optymistyczny. Ten jego wesołkowaty nastrój o dziwo jest w stanie się nawet udzielić. Mnie zdegustowanej błędami, raczej działał na nerwy. Dzięki tej powieści spojrzałam na Loghaina nieco bardziej przychylnym okiem i poznałam jakby genezę samego tworzenia się charakteru tej postaci. Bo jak wiecie w Origins, jest to najbardziej znienawidzony człowiek. Sama z ogromną rozkoszą go ukatrupiłam na zjeździe możnych w Denerim. Plusem jest to, że cały czas prowadzona jest akcja i chcąc nie chcąc wciąga cię w jej wir. Przewijają się barwne postacie między innymi sam Legion Umarłych, czyli nikt inny jak nasze kochane krasnoludy z Orzamaru. W tym przypadku legion ten, swoje miejsce ma na głębokich ścieżkach, gdzie broni miasto przed wtargnięciem przez jego bramy, mroczny pomiot. Podsumowując jeśli lubisz lekkie fantasy... Czytaj. Jeśli jesteś fanem uniwersum Dragon Age... Czytaj, jest to bowiem lektura obowiązkowa, tak mocno, jak sam kodeks. Natomiast jeśli jesteś kimś, kto ma większe wymagania co do tego typu lektury, nie dotykaj tego. Bo możesz się zrazić do twórczości Pana Gaidera, który tak naprawdę najgorszy nie jest i ma głowę pełną genialnych pomysłów. Osobiście nie wiem, czy polskie tłumaczenie tak zepsuło tę książkę, czy korekty, czy może edytor. Wiem natomiast jedno, że smuci mnie fakt, iż tak szanujące się wydawnictwo jak Fabryka Słów, wypuszcza na rynek książkę w takim stanie. To naturalne, że zdążają się błędy. Jesteśmy ludźmi, popełniamy je i stają się jakby częścią nas samych, czyniąc mądrzejszymi na przyszłość. Wiem doskonale o czym mówię. Czy poleciłabym? Raczej nie chyba, że jest ktoś literackim masochistą.
Dodał:
Dodano: 12 VII 2013 (ponad 11 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 310
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Stag
Wiek: 45 lat
Z nami od: 04 IV 2013

Recenzowana książka

Dragon Age: Utracony tron



Porywający prequel do „Dragon Age: Początek”, przebojowej gry role-playing stworzonej przez nagradzane studio BioWare! Kiedy matka młodego Marica, ukochana Królowa Rebeliantka, zostaje zdradzona i zamordowana przez niewiernych szlachciców, ten musi poprowadzić armię i podjąć próbę uwolnienia królestwa spod jarzma obcego tyrana. Władzę dzierżą najokrutniejsi, a udręczony lud pragnie sprawiedliwo...

Ocena czytelników: 4.83 (głosów: 12)
Autor recenzji ocenił książkę na: 3.0