Są książki o których można pisać bez końca - niezależnie od tego czy są dobre czy złe. Są też takie, o których człowiek nawet nie wie co ma napisać - i tak jest właśnie tutaj. "Lustro" Piotra Ziółkowskiego to...to...to coś co nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego, ponieważ słowo "beznadzieja" i "gniot" są niemal komplementem.
Nie będę rozwodzić się nad fabułą, bo tak naprawdę jej prawie nie ma. Mamy miasteczko, wybrzeże, wieżę i czterech bohaterów. W owej wieży stoi lustro, które po spojrzeniu w nie ukazuje prawdę o danej osobie. Ma skłonić do zmian i zastanowienia się nad własnym życiem. I...to koniec.
Do tej pory zastanawiam się co autor chciał pokazać tą książką. Miało być refleksyjnie, z zadumą i wpływem na innych - a guzik z tego wyszło. Katastrofa, tragedia, koniec świata - tak mogłabym podsumować tę powieść (czyt. szmatławca). Zapewne każdy zastanawia się dlaczego takie "arcydzieło" (salwy śmiechu) otrzymało ocenę AŻ 1,5. Już wyjaśniam. Pełny punkt jest za oprawę graficzną i samo wydanie - tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. A połówka za prosty język i mało stron, gdyż obszernością jak i samym pomysłem książka nie grzeszy.
Podsumowując - uciekać gdzie pieprz rośnie, nie czytać, nie współczuć. Po prostu unikać jak ognia. Chociaż po przeczytaniu jej śmierć wydaje się być miłym zapomnieniem.
www.larysa-recenzuje.blogspot.com