W moje ręce wpadła ostatnio książka. Taka sobie, cienka, nic specjalnego. Okładka raczej zwyczajna, brązowa. Myślę sobie: Cudownie, chude to takie i niepozorne, pewnie będzie to zlepek tych bzdur, których tak nie znoszę. Mówię tutaj o tej wylewności i uczuciowości, które mnie niezmiernie nużą. Dlatego też, jestem strasznie zaperzona na jakiekolwiek romanse i powieści zawierające wybuchy tych namiętności zamiast sensownej fabuły. I proszę nie odbierać mego zacietrzewienia w tym temacie źle, ja po prostu należę bardziej do realistów aniżeli romantyków i pewnie gdybym dostała tym romantyzmem w twarz, nawet bym się nie zorientowała.
Twórczość pana Pär Lagerkvist jest mi znana, lecz z czasów wcześniejszych jego twórczości. Ten noblista był jednym z ciekawszych autorów, z jakim miałam okazję się zetknąć. Każda z jego książek jest inna i za każdym razem wzbudza zupełnie inne emocje. Pär Lagerkvist jest bardzo bliski memu sercu, nie z powodu niebywałego artyzmu jakim się posługiwał pisząc, ale dzięki jego podejściu do spraw religijnych. I nie tylko. Poszukiwał on zrozumiałej dla siebie alternatywnej przestrzeni, pozwalającej mu zrozumieć wszelkie prawdy o człowieku oraz wszechświecie. Gorzko doświadczony podczas wojen, zaczął poszerzać i zgłębiać tajniki psychologii oraz filozofii. Zaowocowało to właśnie taką a nie inną twórczością.
„Mariamne” to jedna z trzech powieści, które złożyły się na cykl o nazwie „Zło”. Ukazuje ona miłość biblijnego Heroda, do kobiety o tym właśnie imieniu. Miłość, która z czasem przeradza się w destrukcyjną nienawiść, prowadzącą do degeneracji samego Heroda oraz jego postrzegania rzeczywistości, w jakiej się znalazł. Nie zmienia to faktu, że tytułowa bohaterka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia tego rosłego mężczyznę, o wyglądzie niedźwiedzia, w kogoś kim nigdy nie był. Co zaskakujące, Herod godzi się z każdym jej słowem, a jej delikatność i czułość sprawia, że staje się łagodnym „tyranem”, którego lud na swój sposób zaczyna akceptować, a ją wielbić i błagać o ratunek dla swych „dzieci”. Wcześniej autor kreśli go jako bezwzględnego tyrana, rządnego krwi swych ofiar i z lubością oddającego się mordowaniu innych. Sam nazywa się dzieckiem pustyni, bo stamtąd wywodzą się jego korzenie. Wszystko jednak ma swoje konsekwencje.
Cóż mogę powiedzieć. Może jedynie to, że książka sprawiła, iż od bardzo dawna miałam tzw. kaca książkowego. Jakie to zaskakujące. Opowieść przemawia do czytelnika mądrością jak żadna inna. W tym króciutkim dziele literackim, można dostrzec dojrzałość, tudzież niebywały talent twórcy. Okrucieństwo przemawia za to w sposób szorstki i uderza w czytelnika, godząc go dotkliwe. Maiamne wszystko łagodzi. Jesteśmy tutaj na fali głębokich emocji, które rozbijają się o nas, jak fale na nabrzeżu i potrafią poruszyć nawet moją strasznie zimną i racjonalną dusze. Czyżbym przyznawać się właśnie zaczęła, że gdzieś tam we mnie jeszcze tkwi iskra nadziei na romantyzm? Nie wiem… Wiem natomiast, że nie jest to lektura łatwa, mimo swej niepozorności kryje się w niej demon. Warto jednak dać się porwać temu demonowi. Czy ją polecam? Tak, jak najbardziej. Ostrzegam jednak wiedząc, że ta powieść nie trafi do każdego czytelnika. Jest to ten typ książki, która nie należy do grona lekkich, łatwych i przyjemnych. Tutaj trzeba się zatrzymać i pomyśleć.