Nieczęsto mam okazję czytać coś, co mnie zadziwi lub – tym bardziej – zauroczy. Choć głupim by było stwierdzenie, że książka jest urocza, ba, byłaby to chyba największa bzdura jaką mogłabym o niej napisać. Nie ma w niej nic uroczego, mięciutkiego ani tym bardziej cieplutkiego. To literatura pisana twardą, męską ręką. Człowiek przekonuje się o tym już od pierwszej strony. Od pierwszej też strony, uderza w nas bardzo mroczny i przesycony złem krajobraz, ale i wizerunek zdegenerowanego owym miejscem, przesiąkniętego do szpiku kości jego smrodem, bohatera, który pomimo swego karykaturalnego wyglądu ma coś, co sprawia, że ma się ochotę poznać go bliżej. To ogromny plus tej powieści. Co zabawniejsze, jest to debiut, a nie przypuszczałabym. Daniel Polansky, to amerykański autor młodego pokolenia, który dzięki tej powieści na pewno mocno wpisze się w ten kanon i bardzo chętnie bym go zobaczyła w panteonie autorskich gwiazd tego gatunku literackiego. I nie ma tu z mojej strony ani krztyny przesady. Czytając informacje na okładce, dowiadujemy się również bardzo ciekawej rzeczy: książka ta jest początkiem trylogii. Zaskoczona jestem bardzo mocno, gdyż zakończenie, jakie mamy okazję przeczytać, wcale o tym nie świadczy. Może właśnie jest to plus tego wszystkiego, a brak zapowiedzi kolejnego początku rozbudza jedynie ciekawość i sprawia, że ma się ochotę poczekać na kolejną książkę tego właśnie pisarza. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że z mojej strony właśnie tak się stanie i będę pierwszą, która ustawi się w kolejce by ją zrecenzować. Język, jakim się posługuje, to bardzo mocny, nierzadko brutalny sposób opisywania zdarzeń czy „osobistości”, jakie staną na drodze „Opiekuna”. Książka wciąga. Tego nie da się ukryć, ciężko się do niej oderwać, gdyż każda strona porywa i wtapia czytelnika w surrealne zło i brud wymieszany ze smrodem rynsztoka, tudzież rozkładających się zwłok. Odnosiłam wrażenie, że nasiąkam tym wszystkim i jedyną rzeczą, jaką miałam ochotę zrobić po wizycie w „podłym mieście”, to wziąć prysznic i zmyć z siebie cale to plugastwo. Niezwykłe jak książka może wpłynąć na stan ducha. Ta posiada tą magiczną zdolność.
Daniel Polansky zaprasza nas do „podłego miasta” pełnego zaułków, krętych i ciasnych uliczek, brudnych knajpek z szemranymi typkami, dziwek – nieraz pokracznych i morderców do wynajęcia. Nad tym całym obrazem zgnilizny góruje jeden człowiek. Jego twarz nosi ślady przebytych walk. W oczach ma jedynie pustkę, a jedną z jego radości jest narkotyk o nazwie „oddech skrzata”, który dzięki swoim właściwościom jest w stanie wyostrzyć jego zmysły. W jaki sposób, to tajemnica „podłego miasta” właśnie. Jest to postać naznaczona od samego dzieciństwa. Jego losy toczą się wraz z aglomeracją i jej cuchnącymi trzewiami. Na jego drodze staje mag zwany Niebieskim Żurawiem, dzięki niemu udaje mu się przetrwać najgorszy etap w swoim życiu. Nie zmienia to faktu, że jest zmuszony bardzo szybko wydorośleć oraz dojrzeć. Niesie to za sobą wiele konsekwencji. Los, jaki zgotowało mu życie sprawił, że stał się twardym i nieugiętym człowiekiem z poranioną duszą, która z czasem poorana bliznami, zaczęła stawać się nieczuła. Lecz nie do takiego stopnia, jak sam by tego chciał. Została w nim iskra człowieczeństwa, której szczerze nie znosi. Trzyma się jednak pewnych zasad, nie zmienia ich nawet pod naciskiem. Tworzą one coś na wzór cech rozpoznawczych. Staje się kimś szanowanym w światku pełnym tych, o których nie chcemy pamiętać, kiedy zamykamy powieki kładąc się do łóżka. Jeszcze jako młody obywatel trafia do „Czarnego domu”, jest to organizacja, która ma na celu bronienie miasta przed najgorszym typem przestępcy. Był bardzo cenionym i doskonałym agentem. Nie było nikogo, kto by mu się przeciwstawił. Miał okazję bronić państwa w niejednej bitwie. Los jednak chciał lub raczej pewne wydarzenia sprawiły, że „Opiekun” przeszedł na drugą stronę stając się przestępcą. Odebrano mu wszystko. Wydarto mu godność. Pozbawiony stanowiska, pozwolił wchłonąć się metropolii. Pozostały mu jednak stare znajomości i kontakty, z których nie omieszka korzystać. Niesie to też pewnego rodzaju ryzyko, więc stara się za każdym razem ustawić, tak by najmniej spadło na niego winy. Wiedzie żywot, ujmijmy to, spokojny do momentu, kiedy miastem wstrząsa porwanie dziewczynki. Wspominałam, że nawet jego poorana bliznami dusza, pozostawiła w sobie odrobinę człowieczeństwa, tak w tym przypadku coś nią targnęło. Apogeum osiąga, kiedy znajduje ciało dziewczynki potwornie zmasakrowane, nasączone dziwną substancją, której ohydny smród jest mu w zaskakujący sposób znany. Postanawia wszcząć własne, prywatne śledztwo, nie patrząc na dezaprobatę ze strony agentów, mające na celu odnalezienie zabójcy. Na początku nic nie wskazuje na użycie czarnej magii, a jednak...
Od początku wiedziałam, że będzie to powieść, która odłożona na półkę zapewne powróci z czasem w moje ręce. Lubię wracać do czegoś, co zachwyciło mnie od pierwszej kartki. Czytając, miałam nieprzemożoną ochotę stać się cieniem „Opiekuna” i podążać za nim krok w krok. Pozwolić się wchłonąć trzewiom pulsującego miasta pełnego tego, czego tak podświadomie się nienawidzi. Ta książka, to połączenie dwóch gatunków literackich, jakim jest fantasy oraz kryminał. Są one doskonale ze sobą splecione, tworząc perfekcyjną całość. W powieści spotykamy przeróżne osobowości. Jedne nas przerażają, inne zaś wprawiają w drżenie – nie tylko te pozytywne. Czasem czytelnik ma ochotę zwymiotować na podłogę. Opisy bowiem, są tak realne, że są w stanie wywołać właśnie taki odruch. I nie mówię tu o stylu pisania, a o kreowaniu rzeczywistości. Jedyną rzeczą, która mogłaby zirytować osobę, która zna się na pisaniu, jak i czyta dużo, to szalenie mocno zarysowany, wręcz podręcznikowy ład. Czasem miałam wrażenie, że autor pisze według schematu. Jakby korzystał ze skryptu akademickiego dla początkujących pisarzy. Pewnie tak było. Niemniej, można to przełknąć i udać, że zwyczajnie tak musi być. Polansky nie szczędzi sobie soczystych opisów, wulgaryzmów i robi to w taki sposób, że czytając tę książkę nie jestem sobie w stanie wyobrazić jej właśnie bez tego. Stanowi to jej integralną część, dodaje jej jedynie pikanterii. Nie byłabym sobą, gdybym pośród tego rozpływania się w pochwałach nie wspomniała o błędach korektorskich. Znalazłam ich nawet dosyć sporo, a wielka szkoda. Nie chciałam ich widzieć, jednak wyłaziły mi z kartek, kując w oczy. Nie było ich aż tak wiele, ale jednak. Troszeczkę tutaj dano lekkiego ciała, że się tak wyrażę. Bardzo bym chciała dostać książkę bez jednego błędu, niestety nawet najbardziej drobiazgowi są na nie skazani. Doskonale wiem o czym mówię. Niemniej, to jest jedyna rzecz, która mnie zirytowała i pewnie ludzie obserwujący mnie w tramwaju, mieli niezły ubaw z min, jakie „stroiłam” wyłapując je. Generalnie, sama książka wydana jest bardzo ładnie. Okładka przyciąga oko. Pewnie gdybym miała okazję, kupiłabym ją w księgarni. Dużym plusem jest też to, że grzbiet się nie łamie oraz nie trzeszczy, a kartki są na swoich miejscach. Dużym pozytywem, który tak lubię, to skrzydełka, na których wypisane są fragmenty powieści oraz kilka pozytywnych słów na temat autora, wraz z jego bardzo skromnym życiorysem, choć nie mam pojęcia, czy to życiorysem można nazwać. Raczej jest to wzmianka zgrabnie napisana na jego temat. Czy polecam? Oj tak! Bardzo polecam. Pomimo tych błędów, szablonowego pisania oraz całej tej lepkiej i mrocznej otoczki, której nie każdy ulegnie. Dla mnie to doskonała lektura. Uwielbiam taki właśnie klimat, nie umiem mu się zwyczajnie oprzeć. Zapraszam więc do „Podłego Miasta” wraz z „Opiekunem” i gwarantuję, że po tej książce długo nie zaznacie spokoju.
Korekta: EC