Przeczytałam wczoraj książkę Blondynka w Himalajach Beaty Pawlikowskiej i wprost musiałam się podzielić swoimi przemyśleniami. Mianowicie, jest to najgorsza - jak do tej pory - książka z serii Dzienniki z podróży tejże autorki.
Nie przepadam za samą Pawlikowską. Uważam, że jest przemądrzała, niewiele tak naprawdę wie o miejscach, do których podróżuje, a o kulturze tychże miejsc - prawie niczego nie wie. Jednakże, mógłby ktoś zapytać, po co więc czytam jej książki? Śpieszę z odpowiedzią. Po pierwsze, uwielbiam książki podróżnicze, po drugie - nie można Pawlikowskiej odmówić bycia podróżniczką, po trzecie - nie zawsze jest z nią tak źle. Czytałam jej
Blondynka w Peru czy
Blondynka w Indiach i było całkiem dobrze. Tam, gdzie autorka skupia się na kulturze danego miejsca i ludziach, wszystko gra. Jednakże w Blondynce w Himalajach autorka faszeruje nas pseudofilozoficznym bełkotem na temat życia niż jakimikolwiek informacjami odnośnie Nepalu. No dobrze, trochę o Nepalu jest, ale jedynie w kontekście niekończących się schodów, po których autorka postanowiła się wspiąć. W zasadzie więc dowiadujemy się tylko tego, że wspomniane schody tam są oraz o herbacie z imbirem. Fascynujące.
Drażni mnie to tym bardziej, że nie po to wydaję pieniądze na jej książki niby to podróżnicze, by czytać o równowadze, którą odnajduje autorka. Irytuje mnie także jej naiwność - to chyba dobre słowo i najłagodniejsze, jakie mogę teraz użyć - która wywołuje u mnie chęć walenia głową o coś twardego. Autorka zdaje się nie być podróżniczką z Polski, ale z jakieś nieznanej nam planety, która odwiedza Ziemię po raz pierwszy. Jak na doświadczoną podróżniczkę - która lubi podkreślać, że jest nią od dwudziestu lat - jest to zatrważające, że tak niewiele wiedzy można wynieść z tej książki.
Zostało mi jeszcze kilka pozycji z tej serii Dzienników, ale na razie nie mam ani siły ani chęci, by się za nie wziąć.
http://indianskiepioro.blogspot.com/2013/01/blondynka-w-hima...