"Panią Dalloway" męczyłam, przyznaję, ale sama siebie na to męczeństwo skazałam złym podejściem do książki. Chciałam ją smakować, delektować się treścią i właśnie ta degustacja była męcząca. Kiedy zaczęłam po prostu czytać, zostałam wchłonięta, pożarta i jak wariatka pomknęłam do ostatniej strony. A gdy zamknęłam książkę, włączyłam film. Tak od razu, a co tam...
To cudowna powieść, choć nie od razu taką mi się wydawała. To książka wielowymiarowa. Galeria postaci, ukazanych przez Woolf, jest tak różnorodna, że aż dech zapiera. Najważniejsze jednak jest to, że postaci te myślą (nie wiem czemu, ale cały czas miałam w głowie orwellowską myślozbrodnię) i to jak myślą, ile myślą, o czym myślą! Piękne to, bliskie, ciekawe, wciągające.
Strumień świadomości wprowadzony przez autorkę spełnia swe zadanie idealnie - narracja jest chaotyczna tylko pozornie. W gruncie rzeczy to porządnie przemyślany projekt.
Nawet wtrącenia (wyjaśnienia), wrzucone w tok narracji, zawarte w nawiasach, z czasem przestają drażnić.
W czytaniu tej książki najważniejsze jest podejście. Bez niego książka przytłacza, a nawet nudzi.
Woolf skupia się na wnętrzu człowieka, na jego przeżyciach, uczuciach. Rozszyfrowuje codzienność, dekorując ją małymi cudami. I to mnie urzekło.