Za sprawą "Czegoś pożyczonego" po raz pierwszy spotykam się z twórczością Emily Giffin. Spotkanie to wypadło dosyć przeciętnie. Autorka nie ujęła mnie sposobem prowadzenia pióra, doborem słów, głębią przemyśleń. Nic z tego nie było mi dane.
Postacie wykreowano prawidłowo, akcentując ich dominujące cechy, które zgadzały się z wypowiadanymi przez nie kwestiami i wzajemnymi interakcjami.
Dialogi może nie porywały, ale uwiarygodniły bohaterów i wniosły trochę ożywienia do akcji. Fabule brakowało napięcia, tempa, w żadnym razie nie elektryzowała.
"Coś pożyczonego" to przede wszystkim historia miłości, przyjaźni i zdrady. Otóż były sobie przyjaciółki Rachel i Darcy, miały po parę lat i już się znały. Troszkę młodsza Darcy zawsze zdobywała to czego chciała, nieważne czy chodziło o lepszy plecak czy o chłopaka, zawsze to miała. Pewna siebie przebojowa, zawsze brylowała. Rachel w zamian pod górę miała, twardo się uczyła, ciężko pracowała, cicha, szara myszka, zawsze dostawała to los sam dawał, z pokorą się na to godząc. Był też i Dex, poznany na studiach przez Rachel, lubili się ale nie był w jej typie. Poznała go z Darcy, która nie przepuszcza okazji, i już są narzeczeństwem i już ślub planują, Rachel będzie druhną. Po imprezie urodzinowej Dex i Rachel seks uprawiają. Dochodzi do podwójnej zdrady, czy ona wywróci wszystko do góry nogami? Przekonajcie się sami.
Raczej polecam tę czterystu-stronicową powieść, stawiając 7/10.