„Ulica Marzycieli" („Eureka Street") wpadła w końcu w ręce marzyciela. Chyba nie mogło być inaczej. Zanim otworzyłem książkę, myślałem w naiwności swojej, że życie na takiej ulicy będzie sielankowe, ale po chwili uprzytomniłem sobie, że życie marzycieli nie może być lekkie, łatwe i sielankowe. Bez względu na szerokość geograficzną, w której żyją, ich marzenia rozbijać się muszą w zetknięciu z twardą rzeczywistością. Czasy nie są romantyczne...
Akcja powieści toczy się w Belfaście tuż przed i po ogłoszeniu zawieszenia broni przez IRA w 1994 roku. Na tle strzelaniny, wybuchów i krwawych zamieszek na tle religijnym , skomplikowanych konfliktów angielsko – irlandzkich, ukazane są losy sympatycznej paczki trzydziestolatków, którzy pracują, bawią się, kochają, marzą i poszukują szczęścia, spotykają się w pubach, piją, świntuszą, podrywają kelnerki i deliberują. Język dialogów jest soczysty, ale chwilami odnosi się wrażenie, że przy piwie spotyka się grupa astrofizyków, którzy pragną ukoić ból istnienia. Główni bohaterzy - Jake i Misiek są przyjaciółmi. Jeden z nich jest katolikiem, drugi protestantem. Mimo że są Irlandczykami, nie sprawia im to najmniejszego problemu. Każdy z nich dźwiga swoją historię, swoje życiowe zranienia i w głębi serca poszukuje, marzy i tęskni za miłością, która uzasadniałaby jego istnienie. Najdziwniejsze jest to, że Misiek – łysiejący, nieapetyczny facet, w sposób dla siebie zupełnie niezrozumiały, osiąga fortunę wprowadzając w czyn swoje absurdalne pomysły, które powinien ujawniać leżąc na kozetce u psychoanalityka. Miłością jego życia zostaje najładniejsza w powieści dziewczyna. „Max sprawiła, że w sercu Miśka rozbrzmiewała muzyka”. Dla niej zdolny jest do rzeczy, o których mu się nawet nie śniło. To w końcu nic innego, jak właśnie miłość powoduje to, że pokaleczony przez los Jake zaczyna głosić afirmację życia. Książka wywiera na czytelniku ogromne wrażenie i pozostawia jakiś niedosyt. Ja miałem to szczęście, że dwa dni po przeczytaniu książki TV emitowała film „Oświadczyny po Irlandzku”, który był dopełnieniem, który zburzył tkwiący gdzieś w mojej podświadomości stereotyp o różnicach między sercem Wschodu i Zachodu.