Właściwie każdy z nas powinien uważać na to, co mówi. Słowa mogą kogoś zranić, wyrządzić krzywdę nawet większą, niż czyny. Ale w świecie, w którym żyje Jean, każdy wyraz jest jeszcze bardziej cenny, bo... codziennie może ich wypowiedzieć zaledwie 100. W chwili, gdy przekroczy ten limit, metalowa obręcz na jej nadgarstku wytworzy bolesny ładunek elektryczny, przypominający, że powinna milczeć. Jeśli dalej będzie mówiła, ból z czasem stanie się nie do wytrzymania. Dlatego jedyne, co jej zostaje, to zazdroszczenie mężowi i trzem synom albo porozumiewawcze spojrzenie wymienione z córką. Tylko one mają założone liczniki – bo są kobietami.
Myślałam, że obejrzenie „The Handmaid’s Tale” przygotuje mnie na lekturę tej książki, co sprawi, że niczym mnie ona nie zaskoczy. Chyba dość mylnie uznałam, że jestem już uodporniona na podobne motywy, przez co nie są tak szokujące jak kiedyś. Tymczasem stało się odwrotnie. Wizja przyszłości roztaczana przez Christinę Dalcher, w której wszystkie kobiety w kraju zakuwane są w metalowe okowy, ograniczające liczbę wypowiedzianych słów do stu dziennie, zmroziła mnie do szpiku kości. To jak cofnięcie się do czasów, kiedy płeć piękna nie miała prawa głosu w żadnej kwestii poza prowadzeniem domu – z tym że bohaterowie „Vox” stanęli w obliczu sytuacji, gdy to milczenie jest rozumiane w sensie dosłownym.
Oczywiście na tym nie kończy się nowy porządek, wprowadzony przez ogarniętych fanatyzmem i okrucieństwem rządzących. Należy zachowywać czystość do ślubu, żona winna być zawsze posłuszna mężowi, a osoby homoseksualne nie mają prawa do bycia w związku, chyba że „nawrócą się” i wezmą ślub z kimś przeciwnej płci. I chociaż to kobiety są najbardziej piętnowane, traktowane niemal jak podwórkowe zwierzęta (nie mogą dłużej wykonywać pracy zawodowej, nawet książki są dla nich zakazane), to również nieprzestrzeganie zasad przez mężczyznę może się skończyć tragedią. Nic zatem dziwnego, że zaczyna narastać początkowo cichy, a z czasem coraz bardziej wyraźny bunt.
Ktoś może powiedzieć, że Christina Dalcher nie zaprezentowała niczego odkrywczego – chociażby wspomniana „Opowieść Podręcznej” prezentuje dość podobną, dystopijną rzeczywistość, w której społeczeństwo zdominowane jest przez mężczyzn, a rola kobiety ogranicza się do zajmowania się domem czy rodzenia kolejnych dzieci. Ale świat przedstawiony w „Vox” robi niemałe wrażenie. Autorka jest niezwykle szczegółowa w budowaniu tej fikcji, fikcji, która tak blisko dotyka świata realnego, w którym żyjemy, że trudno nie poczuć nawet delikatnego dreszczyku niepokoju. Ponadto pojawia się tutaj doskonały wątek związany z zawodem Jean – kiedy jeszcze mogła pracować jako lekarz, zajmowała się badaniami nad ośrodkiem Wernickego, czyli tej części mózgu, która odpowiada za naszą zdolność mówienia. Ukoronowaniem kariery bohaterki miało być opracowanie serum, mające pomóc osobom cierpiącym na tzw. afazję – zaburzenia mowy. I gdy Jean sądziła już, że nigdy więcej jej noga nie postanie w laboratorium, brat prezydenta ulega wypadkowi i to właśnie ona staje się jedną z niewielu osób, które mogą mu pomóc.
Muszę przyznać, że ta książka jest napisana naprawdę sprawnie. Pisarka zadbała o naturalność języka, dopracowała dialogi, a opisy niemal zawsze trafiały w punkt. Na dodatek nie widzę tutaj sztucznego działania na emocje – one same wyłażą z poszczególnych zdań. Fabuła broni się w każdym calu, bo pomijając szokującą tematykę, akcja zwyczajnie wciąga, a wątki nie ograniczają się jedynie do medycznych dywagacji czy walki z reżimem. Wiele w tej powieści pomniejszych historii, małych tragedii, rodzinnych rozterek i dramatów; nie zabrakło nawet romansu, na szczęście wpasował się w klimat i nie wydał mi się budowany na siłę.
Właściwie jedyne, co nie podobało mi się w „Vox”, to... zakończenie. Oczywiście pełno tutaj zwrotów akcji, bo to wtedy tempo wzrasta najbardziej i bardzo długo nie wiadomo, kto najbardziej ucierpi, jako że poważnie wątpiłam w to, by wszyscy bohaterowie wyszli z tego cało. I chociaż zostałam bardziej lub mniej przyjemnie zaskoczona w niektórych scenach, to sam finał został rozegrany zbyt szybko. Autorka, która wcześniej zyskała moją sympatię dbałością o detale, kilka ostatnich wydarzeń niemalże streszcza, na dodatek ostatnie strony są przesiąknięte zbyt dużą naiwnością. Wolałabym, żeby gra toczyła się dalej, żeby wciąż pozostało wiele niewiadomych, tymczasem dostrzegam w tym zakończeniu potrzebę dania czytelnikom zamkniętej, pełnej historii, co wbrew pozorom wcale nie okazało się tak satysfakcjonujące.
Co do kreacji bohaterów, niesamowicie mi się podoba, że ci stojący w centrum niemal nigdy nie okazują się albo jednoznacznie dobrzy, albo źli. Jean, jej mąż, jej koledzy po fachu, jej dzieci – każde z nich wydało mi się człowiekiem z krwi i kości, ich cierpienie bądź strach odczuwałam niemalże tak, jakbym ich znała. To trochę przerażające, że tak łatwo było się wczuć w ich skórę i wyobrażać sobie, jak to jest egzystować w objętym takim radykalizmem świecie. To sporo daje do myślenia; niby taki obraz życia codziennego wydaje się odległy, ale przecież historia już udowodniła, że czasem wystarczy jedynie kilka złych decyzji czy kilka złych osób, by zabić w nas wszystko to, co wrażliwe i ludzkie.
„Vox” warto przeczytać; dla dobrej lektury, dla świetnie wykreowanych bohaterów, dla plastycznego stylu autorki – a przede wszystkim dla przeżycia tego wszystkiego, przez co przeszła Jean i inne znane jej kobiety. Gdyby nie te mankamenty finału, pomyślałabym, że mimo tego, iż mamy luty, właśnie znalazłam kandydata do książki roku (a może jednak?).
rude-pioro.blogspot.com