Dawno już żadna książka nie wzbudziła we mnie tyle emocji, co ta króciutka powieść. Jest niesamowita!
Wojciech Eichelberger napisał o tej książce, że "jest żywym i poruszającym świadectwem tego, jak trudne, adopcyjne rodzicielstwo wsparte odwagą, mądrością i wrażliwością zastępczych rodziców staje się prawdziwym i bezcennym rodzicielstwem duchowym"[1]. I tak faktycznie jest. Jest to dla mnie książka o prawdziwym nieszczęściu rodziny, która dzięki wytrwałości i stałej nadziei znajduje jednak swoje szczęście. O rodzinie, która bardzo pragnie dziecka, lecz go mieć nie może i o odnalezieniu siebie nawzajem oraz zyskaniu nowego członka rodziny poprzez adopcję właśnie.
Jest to książka kipiąca od emocji, od prób zrozumienia – dlaczego to akurat im musiało się przydarzyć? Czy jest to zwyczajnie loteria losu czy próba, przed którą postawił ich Bóg? Czym sobie na to zasłużyli? Bardzo wyraźnie opisane jest cierpienie głównej bohaterki, a także wsparcie, jakiego udziela jej mąż. Mogą na siebie liczyć, razem przechodzą cały ten trudny czas – od uświadomienia sobie bezpłodności, poprzez próby leczenia, aż do decyzji o adopcji i wszystkich jej konsekwencji. Bardzo poruszające było czytanie o tym, jak niekompletna czuła się bohaterka nie mogąc mieć dziecka, jak bardzo przeżywała proces starania się o adopcję, jak wiele wątpliwości i nadziei miała na początku i jak odpowiedzialnie i świadomie podeszła do roli matki adopcyjnej.
Jest to kolejna książka, która opisuje koszmary systemu domów dziecka oraz systemu adopcyjnego. Czytając o przejściach bohaterów mam wrażenie, że te rodziny które przebrną przez proces adopcji powinny chyba otrzymać medal za odporność, wytrwałość i odwagę! System jest maksymalnie zniechęcający (oczywiście, rozumiem częściowo dlaczego tak jest, ale czy to jednak jest najlepsze wyjście?) i odczłowieczony. A domy dziecka? O tych instytucjach prawie nie chce mi się pisać, bo tak mało jest pozytywnych przykładów, którymi można się dzielić, a tak wiele negatywnych… Dlaczego u nas ciągle system działa w taki sposób, że rodzice adoptycji oraz rodzinne domy dziecka najczęściej są widziani jako "zło konieczne", a nie szansa dzieci na normalne życie?
Inną sprawą jest publiczna świadomość i stosunek do rodziców i dzieci adopcyjnych. Tak wiele osób w naszym społeczeństwie widzi rodziny adopcyjne, jako szaleńców, którzy zdecydowali się przyjąć pod swój dach potencjalnego mordercę, pijaka, złodzieja. Dzieci również często niestety traktowane są jako dzieci drugiej (a nawet trzeciej) kategorii, z którymi lepiej się nie zadawać. A jak często zdarza się, że ludzie obcy czują się upoważnieni, do tego, by informować dziecko o tym, że zostało adoptowane, brr… Kto im dał takie prawo? Jak bezmyślni, głupi, złośliwi są tacy ludzie!
Bardzo pięknie opisany jest stosunek rodziców i dziecka – jak mądre mają podejście, jak świadomi są sytuacji, jacy wytrwali w tym, co robią. Próbuję sobie wyobrazić, jak olbrzymi nakład sił i dobrych chęci musi – przynajmniej na początku – mieć osoba, która decyduje się zaadoptować dziecko z domu dziecka. Jak ostrożnie, delikatnie należy postępować, by wyleczyć rany psychiczne. By razem zbudować wieżę z klocków, która się jednak nie zawali Ale jakże muszą być oni szczęśliwi, gdy pierwszy raz usłyszą słowa "mamo", "tato", kiedy zorientują się, że dziecko podświadomie widzi ich już jako najważniejsze osoby na świecie!
Piękna książka, napisana pięknym językiem. Tak krótka, a tak wartościowa. Zdecydowanie polecam!
[1] Katarzyna Kotowska: „Wieża z klocków”, Wyd. Media Rodzina 2001, str. 5.
[Recenzję opublikowałam wcześniej na swoim blogu -
http://ksiazkowo.wordpress.com/2009/10/30/wieza-z-klockow-ka...]