Uwielbiam książki o szaleństwie. Najlepiej kiedy narratorem jest psychicznie chora osoba. Ich sposób postrzegania świata jest dla mnie niesamowity i intrygujący. Wiele osób jakoś nie umie podzielić mojej chorej fascynacji z którą możliwe, że wiążę przyszłość. Wiele godzin w weekendy zajmuje mi czytanie o autyzmie, depresji, schizofrenii i innych zaburzeniach, które trzeba leczyć u psychiatry. John Harding w swoim debiucie, czyli „Siostrzycy” opowiada o obłędzie w sposób niefachowy, ani nie z medycznego punktu widzenia.
Imię Florencja czy chcę, czy nie chcę, kojarzy mi się z kwiatami. A kiedy coś przypomina mi malutką roślinkę automatycznie widzę wizję osoby słodkiej, niewinnej i nieporadnej. John Harding łamie jednak wszelakie stereotypy i tworzy niezwykłą postać młodej i bystrej dziewczynki o imieniu Florence. Dwunastolatka mieszka razem ze swoim braciszkiem – Gilesem oraz służbą w Blithe Haus. Rodzeństwo bawi się w ogromnym dworze, a Flo od czasu do czasu robi zakazane dla kobiety rzeczy, czyli czyta olbrzymie ilości lektur z wielkiej biblioteki, kiedy nikt jej nie obserwuje. Wkrótce dziewczynka zapoznaje się z Theo, chłopakiem w niej po uszy zakochanym, który nieudolnie stara się napisać dla niej wiersz miłosny. Florencję denerwuje jego obecność, ale wkrótce będzie on jej ostatnią deską ratunku. Kiedy? A wtedy gdy Giles wróci ze szkoły z internatem, a dzieci dostaną nową guwernantkę – pannę Taylor. Bohaterka od razu przeczuwa, że jest z nią coś nie w porządku, a do tego chce zrobić krzywdę jej bratu.
Czemu tak długo zwlekałam z napisaniem tej recenzji? To nie dlatego, że nieprzypadła mi do gustu. Nie, uważam, że to jedna z lepszych powieści jaką ostatnio miałam okazję przeczytać. Po prostu nie sądziłam, że będę na tyle elokwentną osobą, żeby opisać wszystkie zalety tej książki. Do teraz uważam to za niemożliwe. Genialną opowieść trudne skrócić do kilku zdań, żeby nie odjąć jej wspaniałości. W każdym razie postaram się ten zabieg przeprowadzić na tyle ostrożnie, aby nie mieć do siebie wyrzutów.
Jak już zdążyłam napomknąć John Harding debiutuję właśnie w powieści „Siostrzyca”, która porównywana jest do powieści gotyckiej. Czytelnika już na pierwszej stronie witają dziwaczne zwroty używane przez Florencję, która chciała stworzyć swój własny język jak Szekspir. Szczerze powiedziawszy na początku bardzo mnie to denerwowało, że musiałam dłużej popatrzeć na słowo, aby odszyfrować jego prawdziwe znaczenie, jednak później zaliczałam to do humorystycznych aspektów tego arcydzieła. Uważam, że styl Hardinga za niezwykły. Po pierwsze jest lekki, tajemniczy i wciągający zarazem, a do tego tworzy on zupełnie nieznane mi wcześniej kolokwializmy. Trzeba jednakże przyznać, że pióro publicysty to pikuś w porównaniu z fabułą, którą trzeba nazwać fenomenalną i koniec kropka. Dziwna opowieść, przez którą nie mogłam zasnąć, ani patrzeć na lustra, a do tego miałam ciągłą „gęsią skórkę” przez zdarzenia, które nawet na końcu książki nie zostały wyjaśnione. Nie wiadomo czy to gadanina szaleńca w postaci małej dziewczynki, która była w stanie dokonać tych wszystkich okropnych czynów, czy też jest to wywód fantazji wykształconej i kreatywnej osoby. To właśnie dodaje uroku i wpływa na cudowną atmosferę. Tajemnica, którą musimy sami sobie dopowiedzieć, tak, aby rozwiązanie pasowało właśnie nam. Pisarz wybiera sobie w ten sposób inteligentnego odbiorcę z własnymi przekonaniami oraz wymaganiami wobec epilogów.
Trudno mi w tym momencie nie przetoczyć jeszcze chociaż jednego zdania na temat Flo, która jest doskonałym portretem psychologicznym dziewczynki kochającej, wrażliwej, ale jednocześnie poznającej świat na własną rękę, pomimo młodego wieku. Obdarzona poczuciem humoru, inteligencją oraz sprytem była największą zaletą powieści i moim zdaniem to właśnie ona jako bohaterka pozostanie mi jeszcze bardzo długo w pamięci. Harding powinien być dumny z siebie i z tego jaką bohaterkę potrafi wyczarować poprzez długopis bądź klawiaturę.
Sama nie wiem co jeszcze mam dodać, abyście uwierzyli i poczuli magię „Siostrzycy”. Niestety, muszę was zmartwić, że tylko takiego czarodziejskiego zabiegu umie dokonać jedynie niezwykły pisarz, John Harding, który moim zdaniem stworzył doskonałą książkę na długie i ciemne wieczory. Po prostu ją przeczytajcie, a zrozumiecie moje wypociny i zapewne przyznacie mi rację.