W 1984 roku, na skutek detonacji walizkowych ładunków nuklearnych, Stany Zjednoczone jako państwo praktycznie przestały istnieć. Ponad sześćdziesiąt lat po wybuchu bomb ocalała „pokawałkowana” ludność tworzy małe, odrębne społeczności. Dla mieszkańców San Onofre w Kalifornii priorytetem jest zapewnienie sobie żywności, co – przy cofnięciu się do etapu prostego rolnictwa, rybołówstwa i myślistwa – nie należy do zadań łatwych. Niestety, znacznym zmianom uległ klimat, śnieg oraz przymrozki w lipcu to nie jedyne anomalia pogodowe (jak się później okazuje zaburzenia te dotyczą całego globu). Na targach kwitnie handel wymienny z grupkami kolorowo ubranych ludzi, zwanych potocznie lumpami – czasem zdobyć można nawet coś tak cennego jak zapalniczka. Wszystko wskazuje na to, że Ameryka znajduje się w stanie odseparowania od reszty świata, a zachodnie wybrzeże, w celu zachowania kwarantanny, patroluje japońska marynarka. Kalifornię nielegalnie odwiedzają turyści z kraju kwitnącej wiśni, najwyraźniej postrzegający ją jako rodzaj specyficznej atrakcji. Tak oto prezentuje się rzeczywistość w powieści „Dziki brzeg” Kima Stanleya Robinsona.
Przygoda nastoletniego Henry’ego Fletchera – głównego bohatera i zarazem narratora – rozpoczyna się z chwilą, gdy do jego rodzimej doliny trafiają, podróżujący drezyną, przedstawiciele dużo większej wspólnoty z San Diego. Na ich zaproszenie Henry i stary Tom Barnard wyruszają do miasta, którego obywatele dysponują bronią palną, a także budzącymi podziw prasą drukarską i biblioteką. Charyzmatyczny burmistrz, pragnący odbudowy państwa i zemsty na Sowietach, wręcz żąda przyłączenia się San Onofre do czegoś, co określa mianem amerykańskiego ruchu oporu. Działania ruchu mają być wymierzone przeciw japońskim przybyszom, traktującym Stany Zjednoczone „jak zoo”. Henry z entuzjazmem przyjmuje słowa burmistrza i zaraża ideą swoich kolegów, jednak większa część społeczności Onofre, na czele z Barnardem, sprzeciwia się sojuszowi z sąsiadami. Wśród nastolatków ogromne zainteresowanie budzi książka przywieziona z biblioteki, w której pewien Amerykanin opisuje swoją ucieczkę z kontynentu i podróże po innych krajach.
Jeśli ktoś, po przeczytaniu powyższego skrótu, uznał świat przedstawiony w „Dzikim brzegu” za atrakcyjny i przez to nabrał ochoty na lekturę, tym bardziej wypada zacząć od dwóch uwag. Po pierwsze: czytelnicy oczekujący klimatów postapokaliptycznych a’la „Mad Max”, „The Walking Dead” czy nawet „Metro 2033” prawdopodobnie poczują się zawiedzeni. Powieść Robinsona tylko chwilami pokazuje pazur i nie ma w sobie survivalowej „drapieżności”, bowiem autor w dużej mierze skupił się na perypetiach i przemyśleniach bohatera oraz przedstawieniu życia codziennego grupy osób kilkadziesiąt lat po tragedii. Zapomnijcie więc o agresywnych ludziach-mutantach i innych, wykręconych formach życia. Gdzieś w tekście pojawia się temat ofiar promieniowania – wspomina o nich Henry, kobiety rozmawiają o kalekich dzieciach – ale nie jest to wątek eksponowany. Ponadto występujące elementy przygodowe pozbawione są jakiegokolwiek heroizmu, co akurat dla mnie nie stanowi wady. Po drugie: fragmenty, które – z uwagi na większą ilość dialogów – czyta się szybciutko przeplatają się niejednokrotnie z przydługawymi opisami. Choć część z nich jest fabularnie „uzasadniona” (np. gdy Fletcher z pełnego morza bardzo długo płynie do brzegu), to książce na dobre wyszłoby przyspieszenie akcji.
Co przemawia na korzyść powieści? Trzeba przyznać, że na poziomie językowym autor radzi sobie lepiej niż dobrze, a w przypadku najważniejszych postaci i relacji między nimi można mówić o psychologicznej głębi – to nie mistrzostwo świata, ale pod tym względem wielu pisarzy fantastycznych Robinson mógłby zawstydzić. Za perełki uznać należy opowieści starego Toma (pierwsza naciągana, druga zgodna z prawdą) o dniu, w którym wybuchły bomby i pierwszych latach po Armagedonie. Wśród ludzi widać wyraźnie różne postawy wobec idei odnowy Stanów Zjednoczonych i ewentualnej zmiany dotychczasowego trybu życia, skupiającego się na zdobywaniu pożywienia. Takiej egzystencji dość ma przyjaciel Henry’ego. Okoliczności zmuszają go do opuszczenia domu – Steve wypływa w świat, śladem bohatera czytanej przez młodych książki chce, na dobry początek, dotrzeć do Japonii.
„Dziki brzeg”, wbrew szyldowi pod jakim ukazał się na zachodzie („Wybitne powieści mistrzów sf”), trudno nazwać dziełem wybitnym, jednak nie sposób odmówić mu pewnej oryginalności, szczególnie na tle powieści kopiujących schematy i niewnoszących do fantastyki niczego nowego. Indywidualna ocena tej pozycji w dużej mierze zależeć będzie od tego, na ile akceptujecie naprawdę nieśpieszną narrację.