Po „Władczynię snów” niemieckiej pisarki Niny Blazon sięgnęłam z trzech powodów, które według mnie są zdecydowanie plusami:
• kolorowa, przyciągająca wzrok okładka;
• intrygujący opis – ponieważ nawet po jego przeczytaniu wciąż nie wiadomo, o czym jest ta książka;
• indiańskie motywy i legendy wplecione w fabułę.
Nowy Jork. Miasto wyglądające i funkcjonujące tak samo jak dzisiaj… choć nie całkiem. Główny bohater, chłopak imieniem Jay, prowadzi z pozoru zwyczajne życie. Przeprowadza się z rodzinnego Berlina do mieszkającego w Nowym Jorku wuja Matta i jego syna Aidana. Próbuje zaaklimatyzować się w nowej szkole. Poznaje tam Madison, niezwykłą dziewczynę o indiańskich oczach, i oboje szybko się w sobie zakochują.
Znajome, prawda? W podobny sposób zaczynają się setki innych powieści dla nastolatków. Jednak dalszy rozwój akcji w tej książce sprawia, że „Władczyni snów” jest w pewnym sensie inna. Otóż Jay nie jest wcale takim zwyczajnym nastolatkiem, lecz synem Robina Callahana – znanego również jako Dwa Serca – a więc posiada indiańskie korzenie.
Elementem stanowiącym o inności książki są również bohaterowie tacy jak Mo, Cinna, Night, Ban i Coy. Należą oni do tak zwanych Księżycowych – ludzi, którzy potrafią widzieć i czuć sny zwykłych ludzi. Któregoś dnia Jay spotyka na swojej drodze dziewczynę, która "jakby zerwała się z planu filmu fantasy" i przedstawiła mu się jako Ivy. Początkowo Jay jest kompletnie zdezorientowany. Zaintrygowany niecodziennym wyglądem Ivy – króliczym futrem na ramionach, nieodłączną dzidą – uznaje ją za elfa, ducha albo zwyczajną świruskę z innej epoki i nie wierzy w jej zagadkowe słowa dotyczące Wendigo.
Jednak dziewczyna mówi coś jeszcze. Żeby zostawił Madison i nie wyznawał jej, że ją kocha. Zaślepiony miłością Jay nie stosuje się do prośby Ivy i spędza coraz więcej czasu z ukochaną.
To, oczywiście, ma swoje makabryczne skutki.
Wkrótce w mieście zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Wszyscy mieszkańcy – włącznie z Feathersem, psem wuja Matta – zaczynają się dziwnie zachowywać, a Madison zmienia się z nieśmiałej dziewczyny w mroczną, pragnącą go kusicielkę, co z jednej strony podoba się Jayowi, a z drugiej… przeraża go. Jay coraz częściej miewa niepokojące sny i wizje, coraz częściej spotyka też Ivy, wspomina ojca i nadsyłane przez niego latami pocztówki. Myśląc nad tajemniczą treścią każdej z nich, gdzie również wielokrotnie pojawiało się imię Wendigo, Jay w końcu odkrywa, o kim mówiła Ivy – o groźnym indiańskim demonie... Ponadto okazuje się, że Jay przespał 101 lat i zamiast w 2012 żyje w 2113 roku...
Jay od tej pory jest rozdarty pomiędzy Ivy i Madison, ponieważ każda z nich pociąga go na swój sposób. Zagubiony chłopak balansuje na bardzo cienkiej granicy pomiędzy rzeczywistością a światem ułudy. A granica ta bardzo łatwo się zaciera…
Co dalej spotka głównego bohatera? Jakiego dokona wyboru? Z jakim to złem będzie musiał się zmierzyć? Czy czeka go happy end, czy może nie?
O tym to już wam nie powiem.
Sami się dowiedzcie, czytając „Władczynię snów”.
Mnie osobiście książka ta, pomimo prostego jak kij języka i błędów w tłumaczeniu, urzekła. Przede wszystkim tymi indiańskimi motywami, ponieważ bardzo interesuje mnie temat Rdzennych Amerykanów. Ale nie tylko tym byłam zachwycona, ponieważ „Władczyni snów” posiada także mroczną atmosferę i trzyma w napięciu do końca.
Podsumowując: myślę, że fani zjawisk paranormalnych oraz legend i mitów indiańskich powinni polubić tę książkę. Gdybym miała ją ocenić w skali 1-10, dałabym… mocne 7.