Znacie to ciekawe uczucie, kiedy coś, co było Waszym niszowym hobbi, waszym MYYYPRECIOUSSS! po cichutku pielęgnowanym na ciepłym serduszka dnie, nagle staje się oberpopularne i coraz większa liczba osób zaczyna się tym fascynować? To uczucie to przemieszanie czysto hipsterskiej irytacji – bo przecież TO MOJE, HERETYCY I PARTACZE!), z lekkim odcieniem zadowolenia – bo oto modna jest nie jakaś szmira o oczach zielonych albo piędziesięciu odcieniach szarego, tylko coś wartego zachwycania się. Zacznijśwa jednak, ludzie, od definicji podstawowych pojęć.
Linia prosta i punkt to aksjomaty, tego wama nie wyjaśnia. Książka to takie dużo prostokątnych papierów sczepionych klejem albo nicią z jednej strony, z dużą ilością literek w środku. Meik to imię. Wiking natomiast to taki olbrzymi, brodaty facet ze Skandynawii, który dwuręcznym toporem przeżyna sobie drogę na południe Europy, gwałci, pali i rabuje, a to wszystko ze śpiewem na ustach i wraz z kolegami. A czym jest hygge? Hygge to po prostu ten moment, kiedy przymykasz oczy i czujesz się tak absolutnie szczęśliwy i jest Ci tak przyjemnie, że się wprost rozpływasz. Ale to nic spektakularnego, nie jakaś gala z okazji Nobla, czy nawet imieniny cioci Gieni na 100 osób. Siedzisz sobie pod kocykiem z herbatką, a na dworze szaleje zamieć. Masz wieczór gier planszowych z przyjaciółmi, a jutro jest niedziela i możecie grać nawet do rana, bo nikt z Was się nie spieszy. Jesz kolację z ukochaną osobą w ciepły letni wieczór w ogrodzie, a ciepłe promienie zachodzącego słońca ogrzewają Wasze twarze. To jest coś milutkiego, codziennego, małego, kochanego. Casual happiness.
Na fali tego całego hyggowego boomu trzeba brać co dają, bo coś czuję, że to się dość szybko skończy i wypali. Na polskim rynku wydawniczym pojawiły się mniej więcej w tym samym czasie dwie hyggeligowe pozycje i powiem szczerze, że już tutaj ryjek mój inkoholiczkowy zaczął niuchać w poszukiwaniu postępu, kto tu od kogo i proszę mię wytłumaczyć. W moje ręce trafiła za sprawą Czarnej Owcy jedna z nich (według opinii, pardon, publicznej zdiagnozowanej na forum Facebookowym – lepsza), tamta ponoć tylko świeci gołą…znaczy się pięknym i rzucającym się w oczy zewnętrzem, a środku podobno nie za wiele. Jak w życiu. Ale podkreślam grubą krechą, że tego nie wiem, bom nie czytała, czytałam zaś tego tu maluszka ze zdjęcia poniżej.
I powiem Wam, Inkoholicy, że na warsztacie moim dzisik leży coś pomiędzy poradnikiem lifestylowym, raportem z badań psychologicznych a kolorowym albumikiem pełnym grafik, wykresów i zdjęć. Znajdziecie tu szczyptę historii hygge i analizy składników tej puszystej chmurki szczęścia, na której unoszą się Duńczycy, „hygge przez cały rok”, czyli porady na każdy miesiąc, jak na owej chmurce się utrzymać i nie spadać na ryjek, trochę wykresów dla poparcia autorytetuautora, że sroce spod ogona nie wypadł i swoje badania przeprowadził, miejsca, rzeczy, muzyka, miasta, wnętrza, koce, ludzie, święta, wyjazdy – wszystko, co tytułowe hygge może zapewnić. Casual-happinessowa broszurka wykłada jasno, w których miejscach przemeblować delikatnie swoje życie, żeby poprawić jego jakość i dawać nieustannie sobie samemu i bliskim w prezencie kilka chwil szczęścia napełniającego spokojem i dodającego sił.
I cóż. I teraz pora na zwrot akcji.
Przykro mi mówić, ale niestety wszystkie badania Pana Wikinga pójdą na marne. Całe to Hygge, książki i recenzja to pic na wodę fotomontaż, bo prawda o tym, dlaczego Duńczycy są najszczęśliwszym narodem na ziemi jest inna – bo mają Maddsa Mikkelsena.