Sagi rodzinne uwielbiam, bo z reguły są napisane w pewny konkretnym stylu. Czyta się je jak jedną wielką, niekończącą się opowieść, która trwa tyle, ile będzie istniał ród. Mimo to każda z części, o każdym potomku jest nieco inna - pomysły też nigdy się nie kończą, a życie potrafi być naprawdę kreatywne, jeśli chodzi o komplikowanie lub nieoczekiwane rozwiązywanie wielu spraw. Ta jednak saga jest zupełnie inna, skondensowane w niej 300 lat historii, zmieniające się jak w kalejdoskopie pokolenia sprawiają, że czyta się ją tak, jakby posiadło się supermoc przewijania czasu wprzód i poznania przyszłości. Od XVIII-wiecznej Ghany, do nowojorskiego XXI wieku - sami możecie się domyśleć, ile dzieje się przez ten czas. Co niezwykłe, Autorce udaje się połączyć wszystkich członków rodziny kilkoma drobiazgami, artefaktami, wspomnieniami, które ze strony na stronę stają się coraz ważniejsze i pokazują przerażająco wręcz wysoki stopień wpływu decyzji i przeżyć przodków na późniejsze dzieje potomków. Parząc herbatę zaczynasz mieć wrażenie, że patrzą na Ciebie wieki.
Pisząc o "Drodze..." nie sposób nie wspomnieć o aspekcie burzliwej historii walki czarnoskórych o równouprawnienie. Do tej pory miałam z nią styczność tylko w "Służących" na podstawie Stockett, "Sekretnym życiu pszczół" Kidd i "Smażonych zielonych pomidorów" Flagg. Dzieło Gyasi jest kolejnym niewątpliwie barwnym głosem w temacie - razem z Esi wywożą nas do Stanów jako niewolników, przechodzimy przez wojnę secesyjną i kolejne stadia wyzwolenia, natomiast Effia i jej dzieci rozpościerają przed nami w tym samym czasie krajobraz afrykański. Ta dwu-, a właściwie wielogłosowość pozwala i liznąć trudnej historii, i poznać niezwykle zróżnicowanych bohaterów, i poczuć gorący, magiczny, szamański wręcz momentami klimat dzikiej, prawdziwie czarnej Afryki.
"Droga do domu" nie miała szczęścia. Nie miała szczęścia dlatego, że czytałam ją bezpośrednio po wybitnej "Akuszerce". I w ten sposób, przez zasadę kontrastu, ale nie tylko, stawiam jedyny zarzut do książki - jej forma. Forma, w sensie język, nie struktura. Język, który dobitnie pokazuje, jak bardzo młoda jest Paniautorka - na litość kota, ta kobieta ma dopiero 26 lat. Nie o to chodzi, że książka jest napisana jakoś źle - nie, nie. Wiem, że jestem skończoną miłośniczką piętrowych figur retorycznych i kilometrów wycyzelowanych opisów, ale tu jest wręcz aż za prosto. "Droga.." jest napisana... Okej. Po prostu okej, nic więcej. Tylko, że jak na tak za,ekhem,niesamowity pomysł, tylko "okej" to o wiele za mało. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdyby za realizację tej książki zgodnie z projektem Yaa Gyasi wziął się pisarz starszy, bardziej doświadczony, z bogatszym warsztatem, to to nie byłaby tylko całkiem fajna książka. To byłaby po prostu PETARDA. No ale stało się jak się stało - niemniej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten debiut jest trochę jak strzała wypuszczona przedwcześnie z niedostatecznie naciągniętego łuku. A może powinnam powiedzieć sobie "Inkoholiczka, daj spokój - przecież cały świat szalał na punkcie "Homegoing" jeszcze zanim na dobre wyszło"?
Świat szalał, prawa do ekranizacji wykupywał, bo miał powód - oceniał na podstawie samego pomysłu, zarysu akcji. A struktura, którą Gyasi nadała swojej książce jest naprawdę niezwykła - babka prowadzi nas przez przeszło 300 lat historii dwóch gałęzi rodu, każdemu z jego członków poświęcając kilkunastostronowe, fragmentaryczne opowiadania. Jest w tym coś zupełnie niesamowitego - przedstawić najważniejszy moment, esencję z czyjegoś długiego życia na kilku stronach. To sprawia, że zaczynasz patrzeć zupełnie inaczej i na siebie. Myślisz o swoich przodkach, którzy wydają się tylko wyblakłymi portretami na kartach historii Twojej rodziny, a przecież byli ludźmi z krwi i kości, żyjącymi, myślącymi, kochającymi, złoszczącymi się tak samo jak Ty. Myślisz o swoich potomkach, którzy wydają się skryci za mgłą, bo kto odgadnie, jak potoczą się losy świata po Twojej śmierci. I myślisz też o sobie - co napisano by na tych kilkunastu krótkich stronach o Tobie? Jaka jest esencja Twojego życia?