Ta opowieść zrodziła się z fascynacji jej bohatera, żydowsko-południowoafrykańsko-amerykańskiego milionera, urodą poznanej w USA pięknej polskiej aktorki. To właśnie dla niej, enigmatycznie zwanej Dżiej Π, Zebb Sander nauczył się języka polskiego, by móc oddać jej hołd. Dżiej Π nie jest jego jedyną miłością. Przeciwnie: bohater nałogowo wikła się w kolejne miłostki i coraz bardziej ryzykowne przygody erotyczne. Kobiece wdzięki są mu bliższe niż mądrość wersetów Tory, a jego życie osobiste to moralne pole minowe, po którym stąpa emocjonalnie i psychicznie rozchwiany i niepewny siebie.
Po uporczywych walkach oraz wewnętrznych sporach o własną tożsamość, Zebb Sander w końcu staje przed próbą rozliczenia się ze swą obfitującą w barwne fantasmagorie dotychczasową egzystencją, a liczne rozterki religijne, filozoficzne, polityczne i uwarunkowania historyczne tylko pogłębiają dylematy towarzyszące mu w ustalaniu jego prawdziwego „ja”. Czy zatem wyobrażenia o sobie, w których tkwił przez długie dekady, pozwolą mu na szczery i ostateczny rachunek sumienia?
Nie ma już Manhattanu, żadnego drapacza chmur, parku ani rzeki. Nie ma ludzi. Jest już tylko stężała i głucha lodowa pustka bez śladów życia. Martwa natura. Poza horyzont odleciała, po skwitowaniu zagłady, Heglowska sowa Minerwy, która „wylatuje z głowy Jowisza o zmierzchu”.
A wiszący w salonie za moimi plecami Święty Hieronim piszący Caravaggia puszcza do mnie oko, jak gdyby dając znać, że już wtedy wszystko to wiedział i uśmiecha się dobrotliwie: „A nie mówiłem?”. Musiał chyba akurat ślęczeć nad przekładem na łacinę objawienia św. Jana. Też lubię tę Janową, tak malowniczo oddaną, odnowicielską Apokalipsę. Przy jej czytaniu czuję mobilizujący mnie do niemal religijnych uniesień, przypływ energii. W atawistycznej formie dającego życie męsko-damskiego splecenia ciał. Afrodyzjak od „Pana”. [edytuj opis]