„Przetrwali wszystko – wywozili ich do Kazachstanu, na Kołymę i Sybir. Wracali na ziemię przodków, na Inflanty i Żmudź, Wileńszczyznę, na Polesie, Żytomierszczyznę, na ukochane Podole. Niszczeni, wynaradawiani, odradzali się od korzeni. Przetrwali. Świadomi swojego dziedzictwa, są żywym dowodem istnienia i spadkobiercami wielkiej królewskiej Rzeczypospolitej. Byli, są i będą. Tak im dopomóż Bóg i Święty Krzyż”.
Tak pisała Autorka przed prawie dwudziestu laty, kiedy wędrowała po dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej, przezwyciężając ogromne trudy, a nawet niebezpieczeństwa. Wtedy na własne oczy Autorka widziała spontaniczne odradzanie się polskości, entuzjazm i upór kresowiaków w walce o ruiny kościołów, ponad wszystko ofiarną pracę przy przywracaniu ich Bogu i sobie. By wreszcie po kilku dziesięcioleciach barbarzyńskiej pustki, mieć się gdzie modlić, modlić po polsku.
Jak jest teraz? Różnie...Kiedy po latach Autorka przejeżdżała przez Bracław, niegdyś stolicę województwa bracławskiego, wstąpiła do kościoła, a zauważywszy tylko ukraińskie napisy, spytała młodą siostrę, czy są także msze święte po polsku? Popatrzyła okrągłymi oczami i spytała: „A po co?”.
Na tak bardzo polskiej Żytomierszczyźnie, gdzie jest dziewięćdziesiąt procent Polaków po wsiach, dla ludzi, dla dla których zawsze język polski był językiem Kościoła, msze święte usiłuje się bezwzględnie odprawiać po ukraińsku.
Byli...są....czy będą...? A jeśli nie będą, kto ten śmiertelny grzech - wynaradawiania Polaków – przyjmie na siebie? Kto odpowie za tę zbrodnię na żywym wciąż Narodzie przed Bogiem, Polską, Historią. Kto?...