On jest utalentowanym muzykiem bez lirycznej inspiracji. Potrzebuje muzy.
Ona to wędrowna bogini. Spotyka mężczyzn, którzy jej potrzebują, ale tylko do momentu, kiedy złapią od niej wiatr natchnienia. Dlatego nigdy nie pozostaje w jednym miejscu przez zbyt długi czas.
David od pierwszego spojrzenia wie, że znalazł, czego szukał.
Yara wierzy, że może dać Davidowi dokładnie to, czego on potrzebuje, aby osiągnąć swój pełny potencjał: złamane serce.
Żadne z nich nie chce się poddać, ale wiara zawsze wymaga poświęcenia.
Nie mam szczęścia do powieści od Tarryn Fisher. Jakoś pomimo ogólnego zachwytu ani "Bad mommy", ani "Ciemna storna" nie przypadły mi za bardzo do gustu. Mimo to zdecydowałam się dać autorce jeszcze jedną szansę i zabrałam się za najnowszą "Boginię niewiary".
Niestety, to po prostu romans, dla mnie mało interesujący. Nie było w nim nic specjalnego. Taka kolejna niewyróżniająca się obyczajówka o niczym. U Fisher jakoś nie czuję żadnych emocji podczas lektury. Bohaterowie są mi obojętni, to co się z nimi dzieje w ogóle mnie nie wzrusza. Książka podzielona jest na trzy części – przez te z perspektywy Yary trudno było przebrnąć, gdyż jest to irytująca bohaterka. Gdy pojawiła się część Davida liczyłam na chwilę oddechu od głównej bohaterki. Niestety Yara powróciła niezwykle szybko i irytowała mnie już do samego końca. Przez konstrukcję tej postaci była to wyjątkowo męcząca lektura.
To tak naprawdę książka o dziewczynie czy lepiej kobiecie, która nie wie czego chce, zamiast stawić czoło problemom wiecznie ucieka, a potem ma do wszystkich pretensje, że nic jej się w życiu nie układa.
W ogóle po raz kolejny pojawia się u Fisher negatywny obraz matki, z jednej strony ciekawa jestem skąd to wynika, ale z drugiej powtarzanie tego samego motywu w każdej powieści jest męczące. „Bogini niewiary” to chyba ostateczny znak, że powinnam dać sobie spokój z twórczością Fisher.