Czterdzieści tysięcy lat temu starły się dwie kosmiczne cywilizacje, a każda z nich reprezentowała potęgę niewyobrażalną dla współczesnego człowieka. Nie była to zwyczajna wojna, w której jedna ze stron miała zwyciężyć – przeciwnik miał zostać doszczętnie zniszczony, a wszelkie ślady jego obecności w Galaktyce, wszelkie pozostałości po niej, czy to czysto materialne, czy też duchowe wypalone gorącym żelazem.
Arnvallia została zatem obrócona w perzynę, a jej flota doszczętnie zniszczona już w dwunastym roku wojny. Lecz zwycięzcom nie dane było spać spokojnie. Bowiem niedobitki sił kosmicznych wroga zdołały umknąć w niewiadomym kierunku. Wypuszczono więc za nimi psy gończe, które od czterdziestu tysięcy lat przeczesują kosmos w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów Arnvallian. Dotarły one wreszcie w zupełnie zapyziały zakątek Galaktyki, do systemu gwiezdnego, na którego trzeciej planecie istnieje życie. Życie, które wydaje się jakoś powiązane ze znienawidzoną Arnvallią… A wszystko, co nosi piętno dawnego imperium, musi – po prostu musi! – zniknąć w otchłani niebytu. Innych możliwości nie ma.
I w tym miejscu, już na naszej ukochanej planecie, zaczyna się właściwa akcja powieści Jarosława Ruszkiewicza. Zgodnie z receptą mistrza Hitchcocka – na początku następuje trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Doskonała konstrukcja fabuły, zaskakujące zwroty akcji, porywające pomysły i nietuzinkowe rozwiązania. Wszystko to sprawia, że powieść „Ulysses”, pierwszy tom cyklu „Syndrom Everetta”, pochłania się z zapartym tchem i czeka niecierpliwie na ciąg dalszy.
Czy ludzkości uda się przetrwać? Czy mamy jakiekolwiek, choćby tylko matematyczne szanse? O to już trzeba zapytać autora.