Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Rapa Nui, poczułem powiew tajemnicy. Wiedziałem, że wyspa ta zajmie szczególne miejsce w moim sercu. Jednak dopiero tam - pod słońcem palącym jak wielki halogen, maszerując po wulkanicznych skałach, przeciskając się w grotach, dotykając nagrzanych od słońca cielsk moai, zanurzając się dla ochłody w turkusowych falach Pacyfiku - uświadomiłem sobie, że zakochuję się w tym najbardziej odległym i osamotnionym miejscu na ziemi. A może Wyspę Wielkanocną odwiedzili obcy - istoty pozaziemskie, których ani imienia, ani ojczyzny nie znamy? Ale nawet jeśli tak było, to dlaczego właśnie tutaj, na krańcach Oceanii, w najbardziej odizolowanej części świata, mieliby sami rzeźbić, czy też kazać komuś wykuwać w skale gigantyczne "istoty" o ludzkich oczach, czołach mocno zarysowanych, nosach prostych i ustach szczelnie zaciśniętych w kamiennym milczeniu? A może prawdą jest, że Rapa Nui stanowiło część mitycznego kontynentu nazywanego Lemurią - Atlantydą Pacyfiku, gdzie 50 tys. lat temu człowiek czerpał wiedzę o świecie z tajemniczego źródła Mu? Po dziś dzień na Rapa Nui wierzy się, ba, po prostu się wie, że kolejni władcy wyspy, nazywani Ariki, byli obdarzeni boską mocą umysłu nazywaną mana. To właśnie ta siła skupionej, skoncentrowanej energii umysłu pozwalała m.in. na przemieszczanie przedmiotów nawet tak ciężkich jak moai bez dotykania ich.