„L jak Lucy” Jest dalszym ciągiem opowieści pt. „Żądło Genowefy” i - podobnie jak tamta - powstała podczas działań wojennych w Wielkiej Brytanii bez jakiegokolwiek z góry powziętego planu, tak jak to dyktowała chronologia opowiedzianych w niej zdarzeń. Od czasu jej ukończenia upłynęły dwadzieścia cztery lata. Wydaje mi się, że winien jestem czytelnikom kilka informacji o dalszych losach tych kolegów i przyjaciół, którzy w pewnym stopniu posłużyli mi za wzory do stworzenia bohaterów „L jak Lucy”. Wraz ze mną wrócili do Polski: Zygmunt Wasilewski, Pryszczyk (nazwiska prawdziwe) i radiotelegrafista Koza. Zygmunt pracował przez parę lat jako zawiadowca portu lotniczego LOT-u we Wrzeszczu (Gdańsk), po ciężkiej chorobie zmarł w r. l962. Pryszczyk jest w Warszawie, ma taksówkę. A z tego, co opowiada koleżkom po fachu i niektórym pasażerom, wynika, że Wielką Brytanię uratowaliśmy przed zagładą wojenną głównie we trzech: on, ja i Churchill. Bez nas diabli by ją wzięli! Koza jest technikiem radiowym w łączności, znakomity specjalista, tylko sonety nadal pisuje haniebne. Carat ma jakąś dużą firmę eksportową w Montrealu, w Kanadzie. Ożenił się tam, bywa od czasu do czasu w Polsce i wtedy mnie odwiedza. Góral kilka lat temu pisał do mnie z Suezu. Gdzie gazduje na niewielkiej farmie. Leja w lotnictwie brytyjskim dosłużył się emerytury, mieszka w Londynie naprzeciwko baru, w którym regularnie trwoni swoją rentę na piwo. Był raz w Polsce, ale w lecie - piwa nigdzie nie było i to zniechęciło go do zamierzonego powrotu. Miss Lucy wyszła za mąż za pewnego polskiego lotnika i ma już dwoje wnuków. Ja — piszę następną książkę. Może to jeszcze nie będzie ostatnia... Janusz Meissner