O Szczepanie Twardochu słyszałem wcześniej wiele razy, czytałem recenzje jego tekstów, również ostatnio wydanego zbioru opowiadań „Tak jest dobrze”, po który sięgnąłem kilka dni temu. Kiedyś w końcu musiałem poznać prozę tak zachwalanego pisarza, tym bardziej, że w najważniejszym w naszym kraju piśmie fantastycznym książce wystawiono najwyższą notę. I już dzisiaj wiem, że nie odpuszczę, że prędzej czy później kupię książki starsze, a Szczepan Twardoch najprawdopodobniej dołączy do grona moich literackich faworytów.
Sześć historii zawartych w „Tak jest dobrze” łączą wspólne mianowniki, a są nimi: ludzka ułomność i małość, tragizm i/lub brutalność egzystencji oraz porysowani, a nawet poharatani wewnętrznie bohaterowie, którzy jednak znacznie różnią się od siebie. Pierwszym jest Gerd – stary Ślązak, były snajper, weteran II wojny światowej. Ale Gerd nie bił się z Niemcami pod szyldem AK lub AL, o nie. Na przekór rodzicom walczył dla Niemców, w Waffen-SS. Dzięki celowniczemu krzyżowi z odległości zabierał życie dziesiątkom ludzi; „ukrzyżował” w ten sposób prawie dziewięćdziesiąt ciał. Na froncie wschodnim strzelał również do kobiet, do dzieci. Śmierć jest cały czas z nim, czarna bogini. I nie zrozumie go nikt z młodszych pokoleń, nawet syn, bo ci ludzie nie wiedzą co to wojna, morderczy mróz i zabijanie. A syn – człowiek wykształcony, nagminnie próbujący dobierać się do majtek atrakcyjnym doktorantkom – tak niepodobny do ojca, w oczach Gerda jest ciepłą, rozlaną kluchą. Gerd nim pogardza. Czasami Gerd przypomina sobie swoją pierwszą kobietę, ponętną Rosjankę. Dzisiaj kobiety są inne – chodzą z cyckami, z pipami na wierzchu. Dla niego już tylko starość, gorycz i czarna bogini…
W opowiadaniu „Masara” oczami Pauliny spoglądamy na środowisko licealistów. Oczami dziewczyny odtrącanej z powodu tuszy, wyśmiewanej, zakompleksionej, przeżywającej katorgę na lekcjach w-fu, zakochanej w przystojnym chłopaku. Masara – tak ją nazywają szkolni koledzy. Masara, czyli w gwarze śląskiej wielka, tłusta mucha. Paulina ma ciało, którego się wstydzi, które jest źródłem cierpień. Nastolatka go nienawidzi, nienawidzi samej siebie. Nawet jako dorosła, robiąca karierę, odchudzona i seksowna kobieta nie pozbędzie się do końca zahamowań, choć na kompleksy znajduje pewien „lek”. Ciało ma też jej szkolna miłość – Marek. Ciało sprężyste, umięśnione, wysportowane i wytatuowane. Jako dojrzały facet nie pamięta specjalnie Pauliny, bo kto by pamiętał grubaskę i kujona? Ale jest Facebook. I kto na zdjęciu, dawna koleżanka z klasy? Zupełnie kto inny? Przecież „nowa” Paulina i Masara to ta sama osoba, z jakimś konkretnym zbiorem doświadczeń i pamięcią o latach licealnych. Spotkać się nią?
Problemy życiowe przeżywa także młody księgowy z „Dwóch przemian Włodzimierza Kurczyka”. W szkole uważany za dziwaka, wychowywany przez silną, dominującą matkę, bez ojca. W tym wychowaniu był dystans, jakiś z góry założony krytycyzm, nawet pewna toksyczność. Była opieka, zapewnienie bytu, ale czy nie zabrakło prawdziwej miłości? Więc Włodek jest skażony, samotny, choć pracownik z niego świetny, skrupulatny, wręcz pedantyczny. Jako mężczyzna Kurczyk czuje się niedowartościowany, nieporadny i niepełny. Dlaczego w takim razie zwraca na niego uwagę piękna współpracowniczka, dlaczego go uwodzi, idzie z nim do łóżka? No i jak Włodek kwitnie przy niej, jak się rozwija, osiąga sukcesy… ale to nie koniec opowieści.
Człowiekiem sukcesu jest na pewno Jacek Barcz, bohater i narrator „Uderz mnie”. Bogaty, w wielkiej firmie, ze wspólnikiem, który stanowi coś w rodzaju tolerowanej konieczności, choć w wywiadach dla gazet trzeba udawać przyjaźń. Trzeba nakładać maski. Ta najważniejsza to sam pan Barcz – dystyngowany, utalentowany architekt, dandys, w swoim mniemaniu najlepszy w branży. Kim jest tam głęboko w środku, w swoim jestestwie? Tym panem Barczem o napompowanym ego, czy bardziej Jackiem ze studiów, chłopakiem swego czasu zaangażowanym w dziwny związek ze starszą od siebie wykładowczynią? Kimkolwiek by nie był, prowadzi wewnętrzną walkę. Od świata i traumy ucieka z kolei bohater ostatniego, tytułowego tekstu. A ucieka w dzicz, w zimne bezludzie Norwegii, bo może tam znajdzie się głodny niedźwiedź, który zapoluje na samotnego podróżnika i skróci cierpienia? Ten mężczyzna idzie po śmierć, ale nadal potrafi podziwiać piękno przyrody. Widzi też szczątki dawnych przybyszy (tylko tyle po nich zostało?). Co znajduje w mroźnym skandynawskim kraju? Czy tylko wspomnienia?
Są takie książki, w których postacie są jednowymiarowe i płaskie jak blat od stołu. U tego pisarza jest dokładnie na odwrót: podczas lektury poznajemy wnętrza ludzi, prawdziwe i głębokie psychologiczne portrety. Autor po prostu znakomicie ukazał wewnętrzny świat swoich pogmatwanych bohaterów. Twardoch ogarnął mnóstwo rzeczy: dzieciństwo, dojrzewanie i ich wpływ na dorosłość, młodzieńczy bunt i próby zachowania go. Ale przede wszystkim Twardoch pisze o prozie życia, z całą jego beznadzieją, o szarej codzienności, rozczarowaniach i zagubieniu człowieka dojrzałego. Nie omija tematów związanych z seksualnością i związkami damsko-męskimi, a nawet mocno je akcentuje. Ludzie to z definicji istoty niedoskonałe oraz tragiczne (już sama samoświadomość czyni nas takimi) – zdaje się mówić czytelnikowi. Wszelkie dywagacje o sensie egzystencji znikają jednak przy sprowadzeniu nas do poziomu zwierząt, którymi przecież jesteśmy – instynkt samozachowawczy o jakikolwiek cel i sens nie pyta (wieloznaczny tekst „Ona płynie w moich żyłach”). „Tak jest dobrze” stanowi więc zbiór tematów gorzkich, niekiedy bolesnych, ale ważnych i realnych.
Wydawca napisał, że w serii Kontrapunkty ma ukazywać się literatura wymykająca się ze schematów, uciekająca z szufladek. I taka właśnie jest ta książka. Jakiego języka używa Twardoch? Czasami dosadnego, czasami wręcz wulgarnego, a w „Gerdzie” posługuje się też gwarą śląską oraz wtrąceniami w języku niemieckim, co jest zupełnie zrozumiałe i uzasadnione. Generalnie zdania chyba wypadają mu jakoś z rękawa (lekko rusza ręką i już się sypią, czy jak?), by ułożyć się idealnie. Nie ma słów niepotrzebnych, żadnej przypadkowości. W licznych powtórzeniach słów, zwrotów, imion dostrzega się działanie całkowicie zaplanowane. Ma to niesamowity urok i dziwną moc. Mógłbym jeszcze dalej klepać w klawiaturę, ale streszczę się: ten facet pisze świetnie. Efekt? „Tak jest dobrze” pochłonęło mnie bez reszty – jak dla mnie czytelnicza miazga! Czuję lekki niedosyt, ale chyba tak powinno być z prozą wysokich lotów. Twardoch pozostawia w tyle większość znanych mi „poważnych” literatów, nie wspominając typowo rozrywkowych fantastów pokroju Piekary czy Grzędowicza (z całym szacunkiem). Nie pozostaje nic innego, jak tylko kupować i czytać, czytać i jeszcze raz czytać wcześniejsze rzeczy tego pana, z „Wiecznym Grunwaldem” na czele. Książkę szczególnie polecam przedstawicielom mojego (i autora) pokolenia, czyli dzisiejszym trzydziesto(paro)latkom.