Z Neilem Gaimanem miałam już do czynienia kilka razy. "Gwiezdny pył" podobał mi się średnio, "Amerykańskich bogów" nie udało mi się dokończyć, a w "Nigdziebądź" mam przerwę już kolejny miesiąc. Moje nastawienie do tego pisarza pozostawia wiele do życzenia, ale... postanowiłam zaryzykować. Dopisałam się do kolejki po "Koralinę" [na KOLEJKOWIE] i grzecznie czekałam na dotarcie książki do mnie. Książka dotarła szybko, a że małe i cieniutkie to wydanie, wzięłam się za nią od razu.
"Koralina" to opowieść o dziewczynce, której rodziców idealnymi nazwać się nie da. Zajęci pracą i sobą, często nie zauważają dziewczynki. Przeprowadzają się do nowego domu, w którym mieszkają również dwie byłe artystki-aktorki oraz starzec, pan Bobo, którego dumą i chlubą jest band złożony z myszek grających "umpa, umpa" oraz "tidu, didu". Koralina nie czuje się specjalnie dobrze w takim otoczeniu, zwłaszcza że wszyscy sąsiedzi uparcie przekręcają jej imię, nazywając ją Karoliną.
Pewnego dnia Koralina odkrywa w domu dziwne drzwi. Za drzwiami czasem jest ceglana ściana, a czasem... ciemny korytarz. Gdy dziewczynka wchodzi do korytarza, wydarzenia przybierają całkiem interesujący obrót.
W świecie za drzwiami "rządzi" zła wiedźma, która - tak jak wszyscy w tym świecie - zamiast oczu ma przyszyte czarne guziki. Wiedźma porywa rodziców Koraliny i ukrywa ich dusze, a samą Koralinę chce mieć na zawsze dla siebie. Dziewczynka podejmuje walkę o swoje życie i o dusze rodziców. Nie napiszę, co udało jej się osiągnąć, sami przeczytajcie tę książkę, żeby się dowiedzieć jak to się skończyło.
Książka, mogę to śmiało powiedzieć, podobała mi się, ale, według mnie, jest to typowa książka na jeden raz. Nie wydaje mi się, żebym kiedyś do niej wróciła =).