www.recenzent.com.pl
Nie mam ostatnio szczęścia do polskiej literatury kobiecej, oj nie mam. Najpierw ciężka przeprawa z „Eperu” Augusty Docher, a teraz „Medalion szczęścia” Danuty Pytlak. Chociaż druga z wymienionych książek stoi na nieco wyższym poziomie, niż fantasy o gwieździe kina i szarej myszce, to w zestawie trawiących ją chorób znajduje się jedna podobna – zmarnowany potencjał. Być może też dlatego oceniam ją równie surowo. Nic tak bowiem nie boli jak świadomość potencjalnie doskonałej lektury przechodzącej obok nosa.
Okładka „Medalionu szczęścia” jest typowa dla tego rodzaju powieści. Kobiecy krój czcionki, pastelowe barwy (tutaj skontrowane intensywnym błękitem), twarz dziewoi w zbliżeniu, osamotnione drzewka i tajemniczy dom. Czyżby kolejna czterdziestolatka zaczynała nowe życie na wsi, czekając na swojego księcia w kabriolecie? Trochę tak, a trochę nie.
Urszula Ornatowicz otrzymuje w spadku po niemal nieznanej ciotce, dom w okolicach Warszawy. Pomimo protestów ojca decyduje się porzucić wielkomiejski zgiełk i rozpocząć niemal nowe życie w otoczeniu natury. Niemal, bowiem Urszula nie zmienia pracy czy grupy znajomych. Podczas jednego z babskich wieczorów, który czterdziestoletnia nowoczesna singielka spędza z przyjaciółką, Basią, dochodzi do wypadku. Ornatowicz trafia do szpitala, gdzie w oko wpada jej przystojny lekarz z hiszpańskimi korzeniami. Pech chce, że i Baśka ma na niego chrapkę. Wkrótce przyjaźń kobiet zostaje wystawiona na próbę. Czy ją przetrwają? Czy mężczyzna może rozbić wieloletnią przyjaźń? Co miłość potrafi zrobić z człowiekiem? Ktoś musi cierpieć z powodu złamanego serca.
Wbrew temu, co napisałam we wstępie, początkowo sądziłam, że trafiłam na tytuł niezwykły. Nieszczególnie przypadł mi do gustu język autorki, jednak pomysł na fabułę z każdą kolejną przeczytaną stroną poprawiał i pogrubiał kreskę między „Medalionem szczęścia”, a typowymi przedstawicielami literatury kobiecej (nienawidzę tego określenia). Bohaterka wydawała się silna i niezależna; nie planowała swojego życia zaczynać od początku, ale i nie wzbraniała się przed nowościami; poza pracą, przygodnymi facetami i brakiem umiaru w żłopaniu ciotczynej nalewki, autorka obdarzyła bohaterkę tajemnicą. Co więcej, tajemnicą pachnącą motywem fantasy. Byłam wniebowzięta! Jednak nie na długo.
Wkrótce okazało się, że Urszula to postać dość irytująca. Pracoholiczka, która niejeden wieczór kończyła pijana, by zacząć dzień od bólu głowy; całkowicie pozbawiona detektywistycznego zacięcia. Piękny, pełen sekretów dom pozostawiała niezbadany. Ignorowała nawet motyw przemawiającego do niej portretu dawnego przodka. Długo nie musiałam czekać również na zburzenie fasady silnej i niezależnej kobiety. Urszula zachowywała się głupio, infantylnie, nierozważnie i dziecinnie. Na przemian piła, użalała się nad sobą i pozwalała źle się traktować. Niestety – cytując samą postać – całkowicie zawładnęła nią macica. Podobnie zresztą jak jej przyjaciółką. Obie były siebie warte.
Bohaterów można jednak – jak ludzi – lubić lub nie. Ważne, żeby byli wiarygodni. Niestety, ale wierzę, że takie Urszule Ornatowicz po świecie chodzą. Gorzej z wiarygodnością poszło Danucie Pytlak jeżeli chodzi o rozwój fabularny. Czego to w „Medalionie szczęścia” nie ma! Próby samobójcze, problemy rodzinne, zdrady, zerwane przyjaźnie, alkoholizm, śmiertelne choroby, usiłowania gwałtu. Znalazło się nawet miejsce dla szpitala psychiatrycznego. Akcja goni akcję, dramatyczny zwrot dramatyczny zwrot. Niestety w połowie całość zaczyna się już robić śmieszna, a nie tragiczna.
A skoro już o nadmiarze. Zwykło się uważać, że bohaterki podobnej literatury poszukują tego jedynego, idealnego. O dziwo zazwyczaj trafia się im lekarz, szef jakiejś firmy lub weterynarz. „Medalion szczęścia” oferuje czytelnikowi cały pakiet. Trzeba przyznać, że Urszula to niezła farciara.
Brakuje za to w powieści tej magii, którą zapowiadały stary dom, tajemnicza rodzinna historia, gadający obraz oraz dziwaczne sny. Mogłoby się wykluć z tego coś na kształt niepewnego widma tekstu z elementami fantasy, trochę jak w realizmie magicznym – niepewnego, czy miało miejsce, czy było jedynie niepokojącym przywidzeniem. Tymczasem wytłumaczenie całości okazuje się absolutnie pozbawione aury sekretu. Oryginalność sprowadzona do parteru staje w rzędzie z innymi kopiami historii i poszukującej miłości czterdziestolatce.
Na uznanie zasługuje warstwa językowa, chociaż miejscami miałam ochotę rzucić książką o ścianę. Starsi bohaterowie, ze wschodniej części Polski, w charakterystyczny sposób budują zdania. Ma to swój urok. Podobnie jak starania autorki, by oddać dziwność akcentu lekarza obcokrajowca. Dzięki temu bohaterowie stają się żywsi i wyraźniejsi. Problem w tym, że autorka chwilami zapędzała się nieco, najpewniej przyczajając do charakterystycznych konstrukcji. Zdarzało się, że zarażały się nimi części opisowe lub partie dialogowe postaci niemających podobnych naleciałości. Chwilami raziły również infantylizmy, ale i tak występowały w dużo mniejszym natężeniu, niż zdarzało mi się uświadczyć. Zdarzyło się także sporo powtórzonych fraz.
„Medalion szczęścia” miał zadatki by stać się lekturą oryginalną i nieprzeciętną. Autorka umiejętnie urzeczywistniła swoich bohaterów, chociaż pałanie do nich sympatią przez czytelnika to już inna sprawa. Niestety, powieść bardzo dużo traci przez pokręconą i przesadzoną fabułę. Nadmiar dramatu robi z książki czarną komedię, a chyba nie taki był cel pisarki.