Skąd się wzięły zombie?

Recenzja książki Wyspa zombie
Zaskoczenia ostatnich tygodni obracają się w moim życiu kulturowym wokół tematyki zombie. Najpierw świetny serial „IZombie” – nie mogę się doczekać drugiego sezonu! –, a potem „Maggie”, czyli psychologiczny dramat o wirusie z Arnoldem Schwarzeneggerem. Tym razem padło na poruszającą podobną tematykę powieść autorstwa Norwega Øysteina Stene, pod tytułem „Wyspa zombie”. To jeszcze jeden argument przemawiający za tym, że w każdy – nawet najdokładniej przepracowany – temat, można tchnąć nowe życie i ukazać go w atrakcyjnym świetle.
Pierwsze spotkanie wzrokowe z okładką powieści nie przynosi żadnych niezwykłych odczuć. „Wyspa zombie” realizuje typowość wizualną dla tytułów z podobnych kręgów gatunkowych. Połączenie niepokojącego mroku i kontrastowej czerwieni, odległe błyskawice i jaśniejąca w ciemności przerażająca twarz, to standardowy zestaw dla horroru. Obwoluta wypada więc przeciętnie, chociaż wciąż nastrojowo. Fani tematyki z pewnością zwrócą dzięki temu na „Wyspę zombie” uwagę.
Gdzieś pośrodku niczego, oblewana oceanicznymi falami, istnieje wyspa zwana Labofnią. To na niej budzi się główny bohater powieści. Jest nagi, zimny, nic o sobie nie wie i nie potrafi wyartykułować słowa. Wkrótce trafia pod opiekę mieszkańców niewielkiej wyspy. Wszyscy, jak on, mają jasne, zamglone oczy; sztywne ruchy i nieludzko bladą skórę. Powoli bohater odkrywa prawdę o sobie i otaczających go postaciach. Dzięki pracy w archiwum Labofnii zyskuje też dostęp do tajnych informacji. Sekret o naturze mieszkańców wyspy jest bardziej, niż przerażający. Tymczasem świat ma własne plany, co do Labofnii.
Powieść prowadzona jest w sposób szkatułkowy. Z jednej strony czytelnik śledzi sporządzanie przez głównego bohatera historii; z drugiej strony sporządzaną historię; a z trzeciej – dokumenty dotyczące wyspy. Całość składa się na oryginalną, choć dość przewidywalną opowieść. Akcję śledzi się z zainteresowaniem, ale niestety niewywindowanym na taki poziom, by nie móc się od książki oderwać.
Największym plusem „Wyspy zombie” jest z pewnością próba logicznego uargumentowania zachowania „żywych trupów”. Wyciągnięte przed siebie ręce stanowią próbę utrzymania równowagi zesztywniałego ciała; dziwaczne dźwięki, na które składają się pomruki i jęki, są efektem niewspółpracującego języka; blada skóra i zamglone oczy to znamiona zahamowanego rozkładu. Nawet powód pożywiania się ludzkim mięsem został w powieści uargumentowany w sposób dość nietypowy, a na pewno intrygujący.
Jednak to nie aspekt zombie jest najciekawszym elementem tekstu. Izolacja, znaczenie bólu i próba odnalezienia sensu istnienia; pragnienie zrozumienia przeszłości i teraźniejszości, by poznać powody dla oczekiwania przyszłości – to podstawowe magnesy na czytelnika. Nie mniej istotna okazuje się tajemniczość powieści i selektywne podawanie informacji, z powodu którego niewiele można o książce napisać, by nie zdradzić jakiegoś elementu zaskoczenia.
W drugiej części powieści autor zdaje się nawiązywać do „Frankensteina” Mary Shelley. Zbieżność rozwiązań fabularnych pociąga za sobą również konieczność zadawania podobnych pytań. Gdzie zaczyna się i kończy człowieczeństwo? Co czyni człowieka człowiekiem? Jak istotna jest kwestia ludzkiej emocjonalności? Jaką rolę odgrywa w naszym życiu pamięć o przeszłości – naszych korzeniach, dzieciństwie, rodzinie?
Język powieści jest przyjemny – o ile można powiedzieć tak przy okazji fabuły dla horroru –, chociaż nie zawsze wciągający. Zreferowane badania i rządowe dokumenty nieco nużą przez nadmiar zbędnych informacji, które ani nie uplastyczniają wizji, ani nie stanowią swoistej formy ciekawostek. Podobnie jak bohaterowie „Wyspy zombie”, wykorzystana w niej forma opisowa jest chłodna i niemalże przezroczysta. Zwykle podobną nijakość należałoby uznać za wadę, ale w tym przypadku podkreśla jedynie wydźwięk założeń fabularnych oraz przesłania.
„Wyspa zombie” to opowieść nie tyle o krwiożerczych potworach, co o samotności, odmienności i trudnej do zniesienia izolacji. To także historia o poszukiwaniu sensu oraz rozczarowaniu i stracie. Øysteinowi Stene udało się wykreować nietypową fabułę o sugestywnej, choć pozornie pozbawionej charakteru, nastrojowości. Autor ma szansę przekonać do siebie nie tylko fanów tematyki żywych trupów, ale także każdego, kto lubi nieoczywiste rozwiązania i nowe spojrzenie na „stare” tematy. Szczególnie, że Norweg – zwłaszcza w finalnej części opowieści – pogrywa sobie nieco z czytelnikiem, dając popkulturowym tworom jak „Noc żywych trupów” nowe zadania i przyczyny powstania. Jakie? Dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

www.recenzent.com.pl
0 0
Dodał:
Dodano: 20 VIII 2015 (ponad 9 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 250
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Alicja
Wiek: 32 lat
Z nami od: 21 I 2011

Recenzowana książka

Wyspa zombie



Labofnia. Wyspa ukryta przed resztą świata gdzieś pośrodku Atlantyku. Nie figuruje na żadnej mapie, nie istnieje w żadnych wspomnieniach. Służby wywiadowcze Ameryki i Europy robią wszystko, by nikt nie dowiedział się o tym miejscu. Mieszkańcy Labofni odznaczają się niecodziennymi cechami. Ich ciała znacznie różnią się od ciał ludzi: niższą temperaturą, słabszym pulsem, zesztywnieniem, spowolnioną...

Ocena czytelników: 4.16 (głosów: 3)
Autor recenzji ocenił książkę na: 4.0