Rozmowa dwóch przyjaciółek o książce…
Likame: Co ostatnio masz za sobą?
Agafe: Uwięzioną Drusilli Campbell. Muszę przyznać, że autorka nieźle zagrała mi na emocjach. Z jednej strony było to mocne przeżycie, a z drugiej uwielbiam powieści, gdzie pisarz wali młotem w czytelnika. To jest po prostu esencja czytania.
Co cię w niej poruszyło?
Uwięziona, jak sam tytuł wskazuje, opowiada o uwięzionej. (Śmiech). Mamy tu do czynienia z Madorą, osobą pełną marzeń, idealistką i naiwną dziewczyną, która zagubiła się w toku swego życia… brak wychowywania, złe towarzystwo, a to wszystko sprawiło, że zeszła na ciemną stronę życia. Narkotyki, alkohole, seks i wszystko to, czego nie powinna tykać nastolatka. Ale to mnie nie poruszyło tak bardzo, jak to, że partner Madory, Willis, porywa z ulicy bezdomną i ciężarną nastolatkę, a potem ją więzi w przyczepie. To przywołało… bardzo nieprzyjemne wspomnienia. Pozwoliło mi odczuć radość, że to już nie ja. Bo może autorka za bardzo nie skupiała się na opisywaniu uczuć więzionej, ale doskonale ją rozumiałam, zdawałam sobie sprawę z tego, że przeżywa piekło. Być może doprowadził do tego język, sposób narracji pani Campbell. Nie jestem jednak pewna, bo trochę trudno oddzielić własne wrażenia i wiedzę psychologiczną od obiektywnego spojrzenia na fabułę. Wiadomo, czytanie jest sprawą subiektywną.
Uwięziona to opowieść o tej nastolatce?
Ależ nie. Uwięziona to historia o Madorze, która w toku swego buntowniczego życia spotkała Willisa. To mężczyzna, który zaopiekował się nią, uporządkował jej życie i w rezultacie doprowadził do tego, że przestała brać dragi i robić inne świństwa. I tu jest zabawa, którą autorka prowadzi z czytelnikiem. Bo z jednej strony naprawdę ją wywabił od całkowitego upadku. A z drugiej strony, uwięził ją, zniewolił. Zastosował wobec bohaterki takie manipulacje, którym idealistka nie jest w stanie się oprzeć. Bo marzyciele to osoby, które chcą dla siebie, dla innych i dla świata jak najlepiej, a bardzo łatwo, szczególnie młodym idealistom, wmówić im, w jaki sposób to zrobić. I cały czas, podczas przewracania kartek, miałam na końcu języka pewien syndrom, spaczenie psychiczne, ale za Chiny Ludowe nie mogłam sobie przypomnieć jego nazwy.
W końcu sobie przypomniałaś nazwę?
Tak. Syndrom sztokholmski. Najogólniej mówiąc, jest to sytuacja, kiedy porwana osoba nagle sympatyzuje porywacza, widzi w nim wybawiciela. Choć tu tak naprawdę trudno określić, czy bohaterka padła ofiarą czegoś takiego, ponieważ ona nie czuła się porwana ani uwięziona. Po prostu. Pewnego dnia spotkała się para, która się w sobie zakochała, a że gościu był socjopatą i miał pewne niefajne zachowania, to ona padła ofiarą jego zachowań. Według wikipedii syndrom sztokholmski to reakcja obronna na bardzo silny stres. Tu czegoś nie było. Bardziej bym powiedziała, że Madora została bardzo silnie zmanipulowana przez kogoś, kto ułożył jej życie. Bo tu chodziło o to, że ona kompletnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. A on nagle podarował jej instrukcję obsługi. I jednocześnie ją uwięził.
Ale ona tego nie dostrzega?
Nie, bo strasznie wyidealizowała swojego partnera. Trochę jak osoba współuzależniona. Przecież mąż jest dobry, tylko czasami ma gorszy dzień i bije. Ale tego z kolei nie można zarzucić Madorze, bo w pewnym momencie zaczyna myśleć. Spotyka na swojej drodze niezwykle inteligentnego dwunastolatka, który błąka się po wygwizdowiu, a on zadaje niewygodne pytania. Cóż, subtelność niezwykle trudno zerwać. Generalnie, autorka robi w powieści studium zniewolenia.
Powiedziałaś, że uwielbiasz, gdy autor nagle uderza czytelnika…
Tak. I szczerze mówiąc, to nawet nie był ten moment, gdy Willis wziął nieszczęsną nastolatkę. To było bliżej końca, gdy bohaterka decyduje się na zmianę w swoim życiu. Właściwie, mogę powiedzieć tak. Autorka niespecjalnie skupia się na uczuciach mężczyzny, bardzo mało rozpisuje się o jego wnętrzu. Zrobiła wyjątek w jednym rozdziale, ale jestem w stu procentach pewna, że tylko dla jednego zdania i tylko po to, by czytelnik dostał obuchem w łeb. (Śmiech). Bo po tym trudno było mi się wziąć za resztę, miałam wrażenie, że jest mi zbyt ciężko, ale w końcu wzięłam i dobrnęłam do końca.
Na okładce czytamy: Deprawacja ukryta pod płaszczykiem dobroczynności. Coś więcej na ten temat?
Tak. Oczywiście, rozchodzi się o wybawiciela, Willisa. Opiekun medyczny, marzy o zostaniu lekarzem. Na zewnątrz pozornie jest świetnym, dobrym człowiekiem. Ale wewnątrz… i w swoim codziennym życiu poza pracą… Wydaje mi się, że postać Willisa nie została wykorzystana w całkowity sposób. To dlatego, że pomysł na to, skąd się wzięło jego podejście do kobiet, jest zbyt… banalne? Proste? Czasem oczywiście życie jest bardzo proste, tylko człowiek uwielbia je niepotrzebnie komplikować. Ale mimo wszystko… Nie wiem, może ja zbyt wymagająca jestem. (Śmiech).
Czytamy również, że książka poddaje testowi nasze przywiązanie do wartości.
Ja całość zupełnie inaczej odebrałam. Owszem, jest tu w jakimś sensie test wobec nich, ale to nie jest sednem historii. Sednem jest studium uwięzienia. Studium manipulacji. Bo w rzeczywistości autorka nam udowadnia, że pozory są mylące. A wartości? Madora i ta nieszczęsna nastolatka właściwie nie bardzo miały możliwość wychowywać się w tradycyjnych wartościach, iść tą drogą, bo ich rodzice bardziej mieli je w dupie, za przeproszeniem, niż w sercu. Oczywiście, mogę być w tym momencie zbyt ostra dla jednej postaci – Rachel, matki Madory, ale nie zmienia to faktu, że zapomniała ona o tym, że dziecko się wychowuje. Tymczasem dziewczyna tego nie otrzymywała w żadnym stopniu. I to właściwie mogło spowodować, że znalazła się w nieodpowiednim miejscu, gdzie spotkała Willisa. Bo on nie był dobrym człowiekiem. Wiadomo, że najczęściej do życia, do przebudzenia się, zmuszają nas niemal traumatyczne przeżycia. Można powiedzieć, że coś za coś.
Jakie jeszcze emocje towarzyszyły ci podczas lektury?
Moje emocje… Biorąc pod uwagę, że rzecz przeczytałam w ciągu dwóch dni, a gdybym nie miała pracy, to pewnie i bym ją obczaiła w ciągu jednego wieczoru… emocji znaczniejszych podczas lektury nie miałam, ale bardzo dobrze czułam się, mając za narratora Drusillę Campbell. Jej sposób prowadzenia fabuły jest prosty, przyjemny, bez wątpienia babka pisze lekkim piórem. Po prostu. Na refleksje przyszedł czas dopiero po obczajeniu powieści.
Oprócz tych wymienionych, przychodzą ci jakieś jeszcze?
Tak. Jedna, konkretnie. Bohaterka żyła i wychowywała się w małym miasteczku, w Yumie w stanie Arizona. To kompletne wygwizdowie. I tak mi przychodzi do głowy, że jednak małe miejsca, pozbawione perspektyw, to jednak mają w sobie coś takiego, że zło w nich dużo łatwiej się rozwija. Wiem coś o tym, bo żyjąc na takiej prowincji, jaką jest Gorzów, mam okazję obserwować opłakane skutki braku przyszłości. To znaczy, wielu ludziom się tak wydaje, bardzo łatwo stoczyć się przez to. Ale fakty są takie, że mała ilość pracy, marny poziom edukacji… Naprawdę rozumiem Rachel, która twierdziła, że Yuma wpędziła do grobu jej męża, a teraz wpędza ją samą.
W skali od 1 do 10 jak oceniłabyś książkę?
Na początku chciałam jej dać osiem (śmiech). Za ten właśnie młotek w czytelnika. Ale nie, teraz po przedyskutowaniu sprawy wydaje mi się, że to jednak za wysoka ocena. Znacznie większy szok przeżyłam w Tabu Casey Hill. Tak, mogę powiedzieć, że warto sięgnąć po Uwięzioną, to się szybko czyta, wciąga bezsprzecznie i po prostu daje emocje. Ale zasługuje na 7/10, bo: po pierwsze, Willis nie został wykorzystany do samego cna. Po drugie, młot mógłby być silniejszy. A po trzecie, nie jest to powieść, która wbija w ziemię, nie jest jakoś bardzo genialna i nie zawiera specjalnie jakiegoś novum.