Po tę i inne recenzje zapraszam na
www.recenzent.com.pl
Istnieje powszechny problem trudności z opowiadaniem o czasach II wojny światowej. Jak o tym mówić? Które fakty przywoływać? Na jaką warstwę kłaść nacisk – emocjonalną, historyczną, suchych faktów? Pośród wszystkich świadectw i wyznań pisanych z mniejszym lub większym trudem – przyjętych przez krytykę z gratulacjami i podziwem oraz takich, które przemknęły przez rynek wydawniczy bez echa – znajduje się powieść historyczna, acz fabularyzowana, „Fräulein France” Romaina Sardou. Nagłaśniana, reklamowana i wodząca potencjalnego czytelnika za nos, oferując mu nowe spojrzenie na śmietankę niemieckiej armii – oczami francuskiej prostytutki.
Sama okładka wydaje się nieco zbyt ugładzona jak na przyjęty temat. Rozmazane zdjęcie ubierającej się kobiety, która za uniesionym ramieniem skrywa wyraz twarzy, ukazując jedynie nieprzeniknione, ciemne oczy, to pierwsze co potencjalny czytelnik zauważa. Nie ma w tym nic niezwykłego, nic nakierowującego na właściwy temat – całość wygląda raczej jak „literatura kobieca” i historia odkrywania miłości. I nie pomaga wykorzystanie podstawowych kolorów, w tym mocnej, intensywnej czerwieni. Niepokój w potencjalnym czytelniku wzbudza dopiero cienka ramka zbudowana wokół fotografii, a której narożniki układają się w swastykę. I ta niepozorność dopiero, o ile zostanie dostrzeżona, intryguje. Zwłaszcza, że doskonale współgra z treścią powieści.
Wrzesień 1940 roku. Niemcy funkcjonują w przekonaniu o zbliżającym się zwycięstwie. Okupują Francję korzystając ze wszystkiego, co jej stolica oferuje – a zwłaszcza paryskie burdele. Tymczasem do Sfinksa, jednego z najbardziej ekskluzywnych lokali rozpusty, przybywa France. Dziewczyna nie dość, że zachwyca urodą oraz inteligencją, to nęci wysokimi wymaganiami. Obsługuje jedynie śmietankę niemieckiej armii, a jak wiadomo – zakazany owoc smakuje najlepiej. Nikt nie spodziewa się, że wszystko od jej dopracowanego wyglądu, przez zasobność wiedzy aż do chłodnej pozy nie jest kwestią przypadku. France prowadzi prywatną wojnę…
Przyznaję, złapałam się. Prostytutki, sekrety, Paryż, wysocy rangą przedstawiciele niemieckiej armii i całość w dużej mierze oparta na faktach – w to mi graj! I kiedy tylko otrzymałam książkę, rozdarłam papier zaciekawiona i drżącymi palcami zaczęłam przewracać strony. Bardzo szybko jednak okazało się, że „Fräulein France” nie spełni pokładanych w niej nadziei. Bo chociaż papier pachniał pięknie, a okładka (półtwarda-półmiękka) prezentowała się fantastycznie i zwielokrotniała komfort lektury, to sama zawartość pozostawiała wiele do życzenia. Przede wszystkim z powodu naiwności.
Decydując się na pisanie powieści osadzonej w tak trudnych czasach trzeba podjąć szereg niełatwych decyzji i zdecydować się na kompromisy w zakresie języka. Język „Fräulein France” jest jednak tak kompromisowy, że aż bezbarwny. Całość brzmi bardziej jak streszczenie fabuły, niż rzeczywisty opis akcji. Wszystko jest monotonne, suche i pozbawione jakiekolwiek kolorytu zarówno w zakresie emocjonalności, bohaterów, jak i samego pomysłu na intrygę. Można by rzec, że Romain Sardou wpisuje się w – to przeniesienie z kina – styl zerowy. A efektem takiej decyzji jest to, że powieść czyta się lekko, ale z równą lekkością ulatuje ona z pamięci.
Chociaż tytułowa bohaterka doświadczyła i doświadcza przez całą powieść szeregu przeciwności losu, to nie potrafiłam jej współczuć. Przybrała maskę chłodu oraz dystansu do świata i ludzi wśród, których się obracała, ale jednocześnie nie uchyliła rąbka tej maski przed czytelnikiem. Jedyny trop, jaki się dostaje, to nachalne porównania France z Medeą, które przybierają na sile wraz z rozwojem akcji. Zabrakło autorowi subtelności, by te nawiązanie zasugerować i pozwolić czytelnikowi odkryć, a nie wbijać brutalnie młotkiem do głowy. Widać też w przypadku France pewien brak konsekwencji. Początkowo cicha, chociaż niepozbawiona zdolności do erudycyjnych i treściwych wypowiedzi, kobieta serwuje czytelnikowi i kochankowi tak płomienną mowę, że mi osobiście brakowało jedynie przypisu: autor wątpił, że czytelnik pojmie tę jakże skomplikowaną fabułę i, żeby było najprościej, postanowił streścić ją wkładając szereg słów w usta głównej bohaterki. Och, cóż za oryginalność!
Zdecydowaną zaletą – poza lekkim językiem, który z pewnością przypadnie do gustu osobom nie przykładającym wagi do warstwy skomplikowania formy przekazu – jest umiejętność autora do płynnego łączenia historycznych faktów i elementów fabularnych. W tym aspekcie wszystko pracowało na najwyższych obrotach, bez obawy o ewentualną awarię. Podobało mi się również wytłumaczenie poszczególnych cytatów, jakkolwiek ostatecznie potwierdziło to tezę o autorze, którzy traktował swoich potencjalnych czytelników jako nieuków (nie, żeby inni autorzy tego nie robili, ale magia tkwi w tym, żeby czytelnik się nie zorientował, prawda?).
W ostatecznym rozrachunku „Fräulein France” wypada po prostu nieźle. Dla osób zainteresowanych powieścią od strony historycznej może być pewnego rodzaju rozczarowaniem, ale jeżeli poszukujecie lektury, która z jednej strony poszerzy nieco zasobność wiedzy o II wojnie światowej, a z drugiej nie będzie monotonnym wykładem historycznych faktów – powinniście być ukontentowani. Chociaż sama intryga nie należy do szczególnie oryginalnych, niezależnie od tego jak brutalnie brzmi to w kontekście przywoływanych czasów, a jej finału można bardzo szybko się domyślić, to jako wstęp do ambitniejszych lektur sprawdzi się na pewno.