Tyle się naczytałam na blogach dobrego o Sońce Ignacego Karpowicza, że nie oparłam się, gdy zobaczyłam ją w bibliotece chociaż w domu góra książek czekających w kolejce na czytanie. Muszę przyznać, że warto ją było przynieść i przeczytać. Nawet warto byłoby ją mieć w swojej biblioteczce, by móc do niej wracać i wczytywać się znów w opowieść jaką snuje stara Sonia z Polesia Igorowi z Warszawy o tym co było "dawno, dawno temu", a było jej pełnym traumatycznych wydarzeń życiem. Życiem, które jej zostało darowane mimo wojennego piekła, ale które nie tylko obdarło ją ze wszystkiego co miało dla niej wartość, ale również a może i dlatego zatrzymało się wówczas, gdy utraciła to co było dla niej najcenniejsze czyli jedyną i wielką miłość jakiej doświadczyła. Miłość, która wprawdzie nie powinna jej się była przytrafić a jednak dopadła ją w dziwny, niewytłumaczalny sposób i zmieniła ją już na zawsze we własnych oczach a przede wszystkim w oczach tych, dla których stała się tą najgorszą, bo związała się z Niemcem.....
Książka zaczyna się przypadkowym, ale czy faktycznie przypadkowym a nie przeznaczonym, spotkaniem na drodze dwojga bohaterów Karpowicza: starej Sońki na widok, której młody reżyser teatralny z Warszawy " aż oniemiał, a wargi, ta górna i bardziej okazała dolna, ułożyły się w "o", twarz Soni bowiem to jest twarz naprawdę, takich twarzy życie już nie lepi, takich twarzy się nie widuje. Bo twarz Soni zstąpiła z ikony: brązowa, czerstwa, popękana, bez znaczenia i kłamstwa, ale też mocna, z jaśniejszymi plamami zmarszczek, a zmarszczek ma chyba pierdylion, mieliby chirurdzy plastyczni zajęcie: polerowanie, naciąganie, przycinanie, wystarczyłoby im niepotrzebnej skóry na trzy nowe twarze. Bo twarz Soni to twarz po prostu: widać, że coś przeżyła, widać, że coś marzyła, nade wszystko jednak ta twarz służy do tego, do czego ją Hospodź powołał: do słuchania, patrzenia, jedzenia, do mycia, całowania, wąchania, do czkania, płakania, siąkania"[.1.] i jegoż samego, na widok którego zaś ona pomyślała zaintrygowana, ale i nieco podenerwowana obcym miastowym, który ni stąd ni zowąd pojawił się w jej okolicy: "no, ładny ten królewicz, że nic tylko go postawić w dużym pokoju i raz w tygodniu odkurzać z kurzu, a na święta ubierać w złocone falbanki, bufki i dziobaki, palić świeczkę, ze skarpety wyciągnąć ostatni po matce pierścionek i patrzeć, patrzeć, patrzeć aż do akuratnego napatrzenia się , a potem - spać"[.2.].
Jak się okazuje obydwoje to spotkanie, które przedłuży się, bo Sonia zaprosi "królewicza" na mleko potraktują jako życiową okazję, szansę na zmianę dotychczasowego życia.
"Igor Grycowski z wargami w "o" skamieniał, niby bajkowy królewicz pojął w ułamku sekundy, iż stoi przed nim istota, na którą czekał całe życie, i nie idzie nam o krasulę, skądinąd dorodną i wcale kusząco trzepoczącą długimi rzęsami, nie do końca idzie nam nawet o Sonię, a bynajmniej nie o taką Sonię, jaką Sońka na co dzień była, idzie o Sonię nową, nieodkrytą i zapomnianą. Sonię ekscytującą, której obecność wyczuł i wypatrzył Igor Grycowski, gdy niebieskie oko staruszki na nim, choć skroś Igora, spoczęło: najpierw z lekką obawą i niechęcią, a zaraz - przetarło się jak niebo i zblakło, rozbieliło i błysnęło"[.3.].
"Gdy Igor przekraczał próg kuchni, Sonia zerknęła na niespodziewanego gościa i zrozumiała w błękitnym, jaskrawym jak czerwień gila olśnieniu, że tego gościa wypatrywała od wielu lat, od bardzo dawna, od końca wojny, który okazał się końcem jej życia. Wojna ją zniszczyła, lecz jej nie złamała. Zrozumiała, że patrzy nie na królewicza, tylko na anioła śmierci; że będzie mogła opowiedzieć swoją historię, wystawić swoje uczynki na zważenie. Zrozumiała, że z ostatnim słowem zgaśnie w niej słabe, pełgające światełko - i rozmawiali długo w noc, a potem żyli długo, długo i nareszcie szczęśliwie; poza pamięcią. Sonia zrozumiała, że dlatego tak bardzo się ucieszyła; dlatego, że zstąpił w jej progi anioł najprawdziwszy, a nie wyżebrany w cerkwi, sam źródłosłów anioła, posłaniec, malak, wieść kończąca"[.4.].
Dla Igora Sonia ma się stać przepustką do sławy, która cokolwiek ostatnio przygasła. Ją samą i jej opowieść "spowiedź", która jej ma przynieść oczyszczenie on wykorzystuje do tworzenia scenariusza teatralnego i rozpisuje go na role. Ale mimo jego woli jej opowieść sprawia również, że on sam zmienia się stając w prawdzie o samym sobie.
Sońka to nie tylko wzruszająca historia wielkiej wojennej miłości to również książka o wojnie, która pojawia się w okolicach Sońki w 1941 roku. Sonia, młodziutka niepiśmienna chłopka, która zakochuje się w SS-manie, człowieku z zupełnie innego świata i na dodatek będącego wrogiem, ale przecież nie jej, nie odbiera jednak tej wojny negatywnie. A to dlatego, że jest zakochana i czuje się sama nareszcie kochana a przez to lepsza niż wskazywałoby traktowanie jej przez najbliższych i dlatego nie dopuszcza do siebie pogłosek o bestialstwie Niemców, w którym bierze również udział jej ukochany. I chociaż ona uderza w nią osobiście a jej skutki staną się realnie i boleśnie odczuwalne w końcu również dla jej współziomków ona żałuje, że wojna się skończyła, bo wraz z jej końcem dla niej kończy się prawdziwe życie a zaczyna tylko trwanie.
Fabuła Sońki wydaje się być prosta i nie skomplikowana, ale jednak łatwa w odbiorze nie jest a mimo to nie mogłam się od niej oderwać. Rzadko mi się zdarza, bym książkę przeczytała w niecałe dwa dni a tak właśnie było z książką Ignacego Karpowicza. Żywy i obrazowy język jakim autor opowiedział wywołującą silne emocje historię Soni wtapiając ją w mocno zróżnicowane tło społeczne Polesia a także konstrukcja książki - dłuższe i krótsze fragmenty - sprawiły, że mi się ją czytało dobrze i szybko.
Co najbardziej w Sońce mnie zaintrygowało a co zapada w pamięć to oczywiście niebanalnie opowiedziana i poruszająca historia samej bohaterki.
*1/Ignacy Karpowicz, "Sońka", Wyd.Literackie,2014 r.,str.16
*2/tamże str.12
*3/tamże str.16
84/tamże str.22