Nigdy nie byłam psychofanką. Czegokolwiek i kogokolwiek. Jasne, kiedy znajdowałam się na początku nastki patrzyłam na George’a Clooney’a i Matthew McConaughey cieplej, niż obecnie, ale nie przytulałam plakatów, nie pisałam rzewnych listów i nie planowałam zamachów. Obserwowałam to wszystko z boku. Wielki szał na Tokio Hotel przeszłam, śpiewając na melodię zespołu „Balladę o ptasiej grypie” czy inną przeróbkę o wdzięcznej nazwie „Szwagier”. Wraz z dwiema przyjaciółkami pisywałam takie teksty, a potem nagrywałam nasze wykonania marnym mikrofonem. Być może nie przemówili do mnie, bo wolałam Beatlesów i Green Day’a, a może potencjalną miłość zniszczył nauczyciel niemieckiego, który kazał na zaliczenie śpiewać „Durch den Monsun”, co z resztą potrafię po dziś dzień. Niemniej Tokio Hotel było fenomenem. Istnieje jako żywy element mojego nastoletniego życia, a kiedy miewam melancholijny wieczór utworów „młodości”, to i niemiecki wokal wdziera się na playlistę. Gdy sięgałam po „Ostatnią spowiedź” nie wiedziałam, że to przerobiony fanfick, chociaż zorientowałam się po zaledwie kilkunastu stronach. Pewnie powinnam być zawiedziona, ale jestem szczerze ukontentowana. Dawno lektura nie pozwoliła mi na taki relaks. Było tak, jakbym cofnęła się o kilka lat.
Bradin Rothfeld jest gwiazdą rocka i zagubionym, trochę samotnym dziewiętnastolatkiem. Jego życie to ciąg wyrwanych z kontekstu zdań, błyskających fleszy i piszczących nastolatek. Ukojenia szuka w rodzinnych stronach. Właśnie podczas jednej z takich zabronionych eskapad poznaje Ally. Dziewczyna jest pierwszą osobą od dawna, która go nie rozpoznaje, nie wzdycha i nie rzuca się mu na szyję. Jako dwoje anonimowych ludzi spędzają na lotnisku noc, która zmienia ich życia. W nim rodzi się uczucie, które powinno uznawać się za niemożliwe dla kogoś równie popularnego; w niej wątpliwości, co do obecnych wyborów. On jest sam, ale zniewolony przez ławę; ona zajęta i więziona przez oczekiwania rodziny. A jednak dają sobie szansę. Bradin dostaje tydzień na znalezienie jej numeru telefonu, dzięki informacjom, które poznał w czasie rozmów na terminalu, a ona obiecuje zadzwonić na podany przez niego numer, jeżeli zadanie się nie powiedzie. Niezależnie od efektu obowiązuje ich jedna zasada: już nigdy się nie spotkają. Ale czy naprawdę chcą się jej trzymać?
Byłby z tego dobry film. Tak myślę, czytając teraz sklecony opis. Może w przyszłości, bo obecnie to po prostu niezła książka. Wciągnęłam się, cofnęłam w czasie i jeszcze raz stałam romantyczną marzycielką. Lekturę zakończyłam ze świadomością oczyszczenia, dziwnie przyjemnej lekkości i pewności, że należycie odpoczęłam. Jasne, że „Ostatnia spowiedź” ma wady; że momentami wpada w romantyczne schematy, jest przegadana, a bohaterka zdaje się być nieustannie skąpaną we własnych łzach; że postaci postępują chwilami skrajnie nielogicznie i absurdalnie. Ale powieść Niny Reichter ma sobie również to, co jest kwintesencją romansów – ulotny nastrój spleciony z zakazanego owocu, szczypty dramatów i niecodziennych zbiegów okoliczności oraz pewną nastoletnią delikatność i ufność, której próżno szukać, gdy już się pozna świat.
Jedyną rzeczą, która utrudniała mi odbiór tekstu była świadomość poprzedniej wersji. Odebrała mi ona bardzo cenny element lektury, czyli możliwość wyobrażenia sobie postaci. Jakkolwiek próbowałam przemianować Kaulitzów, czy innych bohaterów, którzy mogliby znaleźć swe odzwierciedlenie w realnym świecie, na własną modłę, okazywało się to bezskuteczne. Miałam nawet chwilami wrażenie, że już czytałam ten tekst. Bo może czytałam? Z drugiej jednak strony, to właśnie świadomość obecności takich, a nie innych twarzy pozwoliła mi odbyć podróż do przeszłości.
Tokio Hotel czy nie, fanfick czy coś nowego – nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, jeżeli chodzi o kreacje psychologii bohaterów. I o ile za pomysł na Ally (przynajmniej na początku) gotowa byłabym bić brawo, bo skomplikowane relacje rodzinne, własne zagubienie i związek-pułapka wykreowane zostały bardzo przekonująco, to Bradin nieszczególnie do mnie przemówił. Wydaje się zlepkiem ckliwych wyobrażeń. Z jego ust wypływają głównie zapewnienia o miłości i pożądaniu na przemian z autoanalizą rozpaczy i cierpienia. Już ciekawiej prezentuje się Tom, który wydaje się posiadać dwie twarze. Spodziewam się zresztą, że wyraźniej zostanie to zarysowane w kolejnych częściach.
To, co naprawdę mnie zdziwiło, to język. Idealna kompilacja nieskomplikowanych zwrotów z umiejętnością nie wpadania w sztampę, która mogłaby wzbudzać chichot i uczucie zażenowania. Przez tekst dosłownie się płynie. Strony uciekają, minuty uciekają i nawet nie wiadomo, kiedy, trzyma się w palcach tylną obwolutę. To rzadka i godna pozazdroszczenia umiejętność, tak sądzę. Chociaż, jeżeli ktoś spodziewa się popisów literackiego kunsztu, wyszukanych metafor i niecodziennych porównań, to ich tutaj nie znajdzie.
„Ostatnia spowiedź” jest nieco infantylna i banalna, bohaterowie i ich emocje bywają brutalnie uproszczone i zniwelowane do słów oraz ckliwych wyznań. W powieści Niny Reichter jest jednak również ta romantyczna świeżość, która każe wierzyć, że niemożliwe jest możliwe. Perypetie bohaterów przeżywa się z zaciśniętymi palcami, jak najlepszy z najlepszych romansowych seriali. Tekst spełnia również kryterium niezauważalnego upływu stron, które dla mnie osobiście jest wyznacznikiem czytadła idealnego. Jeżeli poszukujecie czegoś, co pozwoli Wam mentalnie odpocząć przed zakuwaniem do egzaminów lub maratonem w pracy – polecam! Nie ukrywam, że szczególnie żeńskiej części czytelniczek.
Po tę i inne recenzję zapraszam na:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2015/01/recenzja-ksiazki-ost...