Czasem mam taki dzień, że nie mogę usiedzieć na jednym miejscu bez czekolady i książki. Na pewno wiele z was ma taki sam stan. Można go nazwać wręcz depresyjnym, dobrym dla leniwych ludzi. Dla mnie taka forma spędzania soboty to najlepsza rozrywka jaką mogę sobie zafundować w ciągu tygodnia. Jako osoba wymagająca oczekuję, iż będę w takim stanie przez dobre pół dnia nie umierając z nudów. Jednak kto wysiedzi na kanapie, kiedy skończy się tabliczka słodkości, a wy będziecie się męczyć z nieciekawą lekturą? Efekt będzie taki, że za moment znajdziemy bardziej pasjonujące zajęcie i zapomnimy o spokojnym, miłym wieczorze lub ranku. Wszystko ulega zmianie, gdy zaczyna się powieść przyjemną i lekką, od której nie można się oderwać. Wtedy nie będzie nam przeszkadzać nawet burczenie w brzuchu.
Do takiego rodzaju literatury mogę zaliczyć „Wszystkie drogi prowadzą do Julki” Katarzyny Woźniczki. Wbrew pozorom, czyli nie za ładnej okładce i nieoddającym do końca fabuły opisie z tyłu okładki, jest to niezobowiązująca i przyjemna lektura o miłości i młodzieńczych rozterkach. Powierzchowne osoby nie będą zasiadać do książki pełne wyczekania, bo faktycznie może nie zapowiadać się inaczej. Teraz sprawdziła się teza „Nie oceniaj książki po okładce i... opisie od wydawcy”.
Julia Ambler, tytułowa Julka, to dziewczyna, którą nazywa się zazwyczaj wulkan energii. Zawsze optymistyczna, pełna życia, roztrzepana i gotowa do niesienia pomocy przyjaciołom. Drugą stroną medalu osobowości jest niezdecydowanie i szybkie nudzenie się bez nagłych zmian biegu wydarzeń w życiu. Największym problemem dla energicznej, młodej kobiety jest wybór odpowiedniego kierunku studiów. Zawsze wmawia sobie, iż to jest jej pasja i tym chcę się zajmować do emerytury, a nawet dłużej. Za kilka miesięcy, a czasem nawet tygodni rezygnuje. Tak zwany słomiany zapał. W końcu Julia uzmysławia sobie co chce robić w przyszłości. Chce zostać projektantką mody, dlatego zaraz po wpadnięciu pomysłu do głowy angażuję się jako sekretarka jednej z firm w Mediolanie wraz z najlepszą przyjaciółką i współlokatorką Matyldą. Każdy chyba słyszał coś o Włoszech. Jednym kojarzy się z ciepłem i słońcem, innym ze wspaniałą kuchnią, a jeszcze innym z wspaniałymi uwodzicielami – Włochami. Trudno się oprzeć wyszukanym komplementom i urokowi osobistemu każdego tutejszego mężczyzny. Także bohaterka zakochuję się w tubylcu Włoch, Marco. Jak się okazuję piękni, wręcz idealni mężczyźni również mają wady, a mianowicie kochają kobiety, niestety kilka na raz. Czy Julka będzie umiała to zaakceptować? A może odstawi miłostki na bok i zajmie się porządnie obowiązkami?
Pobyt Julii w Mediolanie to niepodważalnie główny wątek tej powieści. Szkoda, że tylko on jest opisany na opisie z tyłu okładki. Moim zdaniem jest tam jeszcze jedna bardzo ciekawa historia o przyjaciółce tytułowej bohaterki, łyżwiarce Weronice. Sportsmenka z kariery solowej przechodzi na zespół taneczny. Robi to w tajemnicy przed babcią, jej prawną opiekunką, bo boi się jej reakcji na tą nowość. Z czasem zaczyna mieć problemy z partnerem z lodowiska, Maćkiem, którego nie potrafi zrozumieć, a tym bardziej znaleźć z nim drogę do porozumienia. Do tego męczy ją wyjazd najlepszej przyjaciółki, panny Ambler do Mediolanu i to, że jest beznadziejnie zakochana w Mikołaju, koledze, który dzieli z nią zamiłowanie do łyżwiarstwa.
O autorce nie doszukałam się innych informacji, niż tych, że jest autorką „Wszystkie drogi prowadzą do Julki”, więc mogę uważać książkę za jej debiut. Powiedziałabym, że całkiem dobry. To co wyryło mi się w pamięci po przeczytaniu powieści, to to, że autorka używa wiele frazeologizmów. Nie wiem czemu, ale bardzo mi się to podobało. Nigdy nie zwracałam na to szczególnej uwagi, a tu proszę. Świadczy to o jej polonistycznej wiedzy, której nie mam mało jak można się przekonać podczas czytania. Ogółem Pani Katarzyna odwaliła kawał dobrej roboty. Napisała bardzo ciekawą historyjkę, a właściwie dwie z przyjemnym i interesującym zakończeniem. Jeżeli jest to jej debiut to sądzę, że czeka ją pisarska kariera, jeśli z czasem będzie pisać jeszcze lepiej.
Nie wiem czemu, ale denerwowała mnie Julka i jej historia. Czasem czytałam rozdziały i fragmenty o niej z irytacją, a odprężając się dopiero przy wątkach o Weronice. Do tego zdecydowanie za mało Marco. Trzy spotkania? A jest to motyw przewodni książki? Wydawało mi się to stanowczo za mało jak na przeszło dwieście stron. Wykreowanie bohaterów to także nie jest za dobra strona Woźniczki. Są po prostu płytcy i przewidywalni. Kiedy Julka jest wulkanem energii przez resztę lektury taka jest, Ignacy jest kobieciarzem i jest taki do końca, Weronika jest przewrażliwiona i jest taka do końca. Nie mają drugiej twarzy, osobowości. Wszędzie zachowują się tak samo. Mają kilka określonych cech i tego autorka się trzyma nigdy nie pozwalając, aby postacie rozwinęły skrzydła i zaczęli żyć jak normalni ludzie z nowymi, nabytymi ze środowiska zachowaniami.
Żałuję bardzo, że pisarka nie opisała bardziej Włoch. Szczególnie miejsc i tamtejszej kultury. Jest to bardzo piękny kraj, który moim zdaniem potrzebuje dłuższego opisu niż scharakteryzowanie mieszkańców i to, że jest tam cieplej. Może Matylda i Julka nie miały czasu na spędzanie wolnego w muzeum i nie o to chodziło w lekturze, jednak na pewno więcej bym wyniosła wiadomości o ślicznym Mediolanie w którym sama nigdy nie byłam, gdyby autorka uchyliła rąbek tajemnicy. Nigdy nie miałam styczności z miastem, dlatego tak bardzo czekałam na to podczas czytania.
Oceniając książkę jako debiut oraz wiosenne czytadło Katarzyna Woźniczka spisała się bardzo dobrze wplatając tam dwie, główne historie miłosne oraz wiele pobocznych. Uważam, iż jest to bardzo dobra lektura na leniwe dni przy tabliczce czekolady i nie tylko.