Nie jestem cierpliwą osobą. Piszę ten wstęp już trzeci raz i za chwile coś mnie trafi, jeśli znowu zniknie. Takie uroki technologii. Tak czy siak, czekanie na coś lub kogoś nie należy do moich mocnych stron i nie mogę pochwalić się tak cudowną cechą, ale w jednym przypadku potrafię utrzymać nerwy na wodzy. Dla mnie, kogoś kto uwielbia czytać, to szczególne wydarzenie, a mianowicie oczekiwanie na kolejny tom ulubionego cyklu. Czasami jest jak czekanie aż ciasto się upiecze, wyciągasz je z piekarnika i okazuje się przewspaniałe oraz smakowicie pachnące, ale czasami wychodzi z tego niezły zakalec, którego gościom nie podasz. Tak więc, czy czekanie na kolejne tomy ulubionych serii jest stosowne, czy aby na pewno będą tak samo dobre jak ten początkowy – nie wiadomo, ale jedno jest pewne, dopóki nie spróbujesz to się nie dowiesz!
Jakuba Ćwieka, a raczej twórczość spod jego pióra, poznałam w gimnazjum, z biblioteki przy szkole wypożyczyłam Liżąc ostrze i polubiłam styl pisania tego człowieka. Potem wczytałam się w Kłamcę, jednak nie wywarł on na mnie takiego wrażenia jak Chłopcy, którzy są moim absolutnym hitem a całą serię po prostu kocham! Gdy czekałam na Zgubę wcale nie obawiałam się tego, że mi się nie spodoba, bo wiedziałam, że będzie tak samo dobra, jak nie lepsza, od swoich poprzedniczek. Czy pomyliłam się?
Dzwoneczek wybrała się na wakacje, bo przecież mamie też należą się wakacje, szczególnie, gdy jej dzieci są już dużymi chłopcami. Niestety nie kończą się one zbyt bajkowo, bohaterka zostaje potrącona w skutek czego zapada w kilkumiesięczną śpiączkę. Gdy budzi się świat okazuje się inny, wszyscy nazywają ją Matyldą, a wokół niej brakuje Chłopców, którzy na pewno chroniliby ją w szpitalu. To budzi pewne podejrzenia, które okazują się prawdziwe, na dodatek prawda jest straszniejsza niżby się wydawało.
Opowieść dzieli się na sześć rozdziałów, które są ze sobą połączone. To mi się spodobało, ponieważ kilka oddzielnych opowiadań nie jest w stanie zaspokoić mojej ciekawość jak ponad trzystustronicowa opowieść. Autor postanowił pokazać Chłopców z zupełnie innej strony, zresztą bardzo ciekawej i – szczerze – w życiu nie wyobraziłabym sobie panów w takich rolach, w jakich obsadził ich pan Ćwiek.
Niestety nie jest to najzabawniejsza część cyklu, autor nie zaskoczył mnie swoim humorem, ale miałam wrażenie jakby na karty wlał smutek. To nie są Chłopcy, których zapamiętałam z dwóch poprzednich tomów, to nie jest nic co było. Według mnie wymyślił inne ich oblicze, aby pokazać, że w końcu trzeba dorosnąć. Pokazał miłość matki do swoich dzieci i to, że kobieta potrafi wiele zrobić, aby je odzyskać. To coś więcej niż tylko żarty, wieczna zabawa, seks, alkohol i jazda na motocyklu, to przekazanie czytelnikom, że dorosłość potrafi dopaść każdego. Niestety. I czy to była dla mnie świetna podróż? Tak, owszem. Jak zawsze, gdy mogę poczytać coś pana Ćwieka, nawet jeśli nie jest tak wesołe jak było. Zresztą, Posłowie wszystko tłumaczy. Chyba pierwszy raz wzruszyłam się czytając jakiekolwiek Posłowie. Może nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak lektura powieści, ale było równie mocne i dosadne.
Uwielbiam Chłopców, nawet jeśli są nasączeni smutkiem. Autor i tak każe swoim bohaterom pakować się w chore sytuacje, które mogłyby być realne. Nie wiem, ale mam takie wrażenie, jakby Chłopcy żyli naprawdę, a nie tylko w wyobraźni pana Ćwieka i czytelników. Idąc ulicami mojego miasta, miałam wrażenie jakby zza zakrętu miałby wynurzyć się potężny mężczyzna na motocyklu. Chłopcy to opowieść, do której mam wielki sentyment i będę ją odbierać na swój sposób. Mam nadzieję, że moje dzieciństwo będzie trwało jak najdłużej, a pan Ćwiek jeszcze długo będzie pisał.
Poza tym, jak zawsze – Chłopcy są doprawieni znakomitymi ilustracjami, które mnie zachwycają i powodują dreszcze emocji, gdyż przed rozpoczęciem lektury szukam ich na kartach książki i oglądam. Okładka zachwyca, tak samo jak opowieść.
Polecam!