Anna Sokalska jest jedną z tych autorek, którym się poszczęściło – to dość ogólne stwierdzenie, z pewnością trzeba włożyć w to ogrom pracy – i zadebiutowała w wieku dziewiętnastu lat. Oczywiście, wiele jest i młodszych debiutantek, ale wydawanie w wieku –nastu (bez znaczenie, czy dwunastu, czy dziewiętnastu) lat, wciąż pozostaje pewnym wyróżnieniem. Zwłaszcza, jeżeli autorka nie zatrzymuje się na pierwszym utworze, a nieustannie pisze. Nie znałam tekstów Anny Sokalskiej, ale trudno się temu dziwić, bo próżno byłoby ich szukać na półkach największych sieci księgarskich (na stronie internetowej, przynamniej jednej z nich, to co innego). Czy rzeczywiście ominęło mnie coś ważnego?
Pierwsze wrażenie nie było miłe. Spodziewałam się książki, a dostałam broszurę. Format mniej więcej a6, miękka okładka i ledwie sto stronic. Z obwoluty spoglądała na mnie nieśmiało długowłosa dziewczyna, namalowana przez samą autorkę „Mojej ukochanej zmory”. Nie jestem recenzentką sztuki malarskiej, ale młoda kobieta na okładce nie przypadła mi do gustu. Coś złego wydarzyło się pomiędzy jej podbródkiem, a ramionami. Zresztą, pół biedy, jeżeli chodzi o pozycję – to po prostu jeden z takich rysunków, po których wzrok się przesuwa bez skonstatowania, że się przesuwa. No i ten wyblakły błękit. Na sto procent nie zauważyłabym tej pozycji w księgarni.
Rafał Strzelecki jest prokuratorem. Raczej zimnym i antypatycznym, który pozycję zawdzięcza wysoko ustawionemu ojcu, chociaż bardzo stara się z tą pomocą walczyć. Dla otoczenia (rodziny, znajomych) niedostępny i zdystansowany. Nawet dla narzeczonej, Elizy. Pewnego jednak dnia, Rafał poznaje w parku Natalię. Bezdomna dziewczyna w białej sukience i o bosych stopach, intryguje młodego prokuratora wbrew jego naturze. Sprawy komplikują się, gdy mężczyzna poznaje jej sekret. Odtąd już nic nie będzie takie samo.
Mój opis różni się nieco od tego, który proponuje autorka. Przede wszystkim pisarka rozpoczyna go słowami „Wrocław, lato 2013”. A ja chciałabym się zapytać, co z tego, że Wrocław i że lato 2013? Serio, kiedy zabierałam się do lektury, próbowałam odnaleźć w pamięci, co takiego ważnego wydarzyło się wtedy we Wrocławiu, że takie skonkretyzowanie jest ważne. Nie dowiedziałam się. Nawet po zakończeniu lektury.
Tak czy siak rzecz nie brzmiała pociągająco (nie zmieniłby tego nawet Nowy York zimą 2014). Pełna najgorszych przeczuć otworzyłam książeczkę i… znowu cios. Wstęp leśnego chochlika (sic!) jest rzeczywiście tak tandetny i kiepski, jak sam chochlik obawiał się, że będzie. W dodatku składa się z ośmiolinijkowego zdania z podwójnym (potrójnym?) wtrąceniem i zawiera wielokropek w centralnej części tekstu. Od razu przypomniały mi się moje własne nastoletnie lata i opowiadania pisane na blogach, kiedy sądziłam, że wielokropek to studnia emocji.
Właściwą treść książki rozpoczyna „1.” Lubię podział na rozdziały. Lubię elegancko wypisane słowo „rozdział”, a już w ogóle, kiedy obok albo pod tym słowem, znajduje się jeszcze jego tytuł. Nie lubię jednak cyferek z kropką, wyjustowanych do lewej. Może się czepiam, niech będzie, ale chciałabym wiedzieć, jaką funkcję spełnia taka cyferka. Zwłaszcza, że akurat w „Mojej ukochanej zmorze” spokojnie obeszłoby się bez podziału na rozdziały.
„Moja ukochana zmora” jest językowo niecodzienna. Narracja odbywa się w trzeciej osobie, w czasie teraźniejszym i brzmi bardziej jak sprawozdanie, niż tekst literacki. Niełatwo jest się do niego przyzwyczaić, a gdy się to udaje, historia chyli się ku końcowi (ten typ narracji dystansuje też bardzo od postaci i historii, uniemożliwiając emocjonalny związek). Sprawy nie ułatwia sfera dialogowa. Dialogi są zresztą bodaj najsłabszym elementem „Mojej ukochanej zmory”. Brzmią bardzo nienaturalnie, zawierają dużo wielokropków i niekiedy silą się na zabawność. Część wypowiedzi zapisana jest w formie bliższej tekstowi dramatycznemu, a nie epice. Czasami zresztą miałam wrażenie, że czytam scenariusz wzbogacony o literackie opisy. Szczególe, że część zdań brzmiała jak didaskalia. Byłabym nawet skłonna uwierzyć, że to zabieg celowy, ale trudno mi wytłumaczyć jego sens. Może więc celowy, ale nieszczególnie przemyślany?
Same postaci są niespójne i w większości pozbawione charakteru. Nie znajduję wytłumaczenia dla nagłej zmiany Rafała, który po przewróceniu kartki z emocjonalnego głazu zmienia się w opiekuna. Nie przemawia do mnie, padające w utworze „kocham”. Niby, za co kochać taką Elizę? Jest prawdopodobnie najbardziej bezpłciową, flegmatyczną i plastelinową postacią. Nawet Mateusz wydaje się bardziej rzeczywisty.
Nie byłabym tak krytycznie nastawiona, gdyby nie fakt, że sam pomysł na fabułę… bardzo przypadł mi do gustu. Chciałam wiedzieć, jak ta historia się rozwinie i zakończy. „Moja ukochana zmora” mogłaby się stać nawet obszerną trylogią z mnóstwem zwrotów akcji! Szkice postaci stanowią doskonały początek do poważniejszego rysu psychologicznego. Wystarczyło dać im wszystkim czas na rozwój i przemianę, zamiast kondensować niezły pomysł na stu stronicach w rozmiarze a6. Jestem rozczarowana, że autorka nie poświęciła własnemu pomysłowi więcej uwagi; że zignorowała możliwości płynące z hierarchizowania i konkretyzowania „drugiego świata”. Gdybym miała dać Annie Sokalskiej radę (gdybym była kimś superważnym i do tego uprawnionym), powiedziałabym: napisz to jeszcze raz, nie siląc się na udziwnienia.
„Moją ukochaną zmorę” czyta się szybko i płynnie, jakkolwiek trwając w ogromnym dystansie do przedstawionego świata i postaci. Nie zmienia to jednak faktu, że sam pomysł jest niezły, a fabuła intryguje, nurtuje i zmusza do skończenia lektury. Liczę na to, że w przyszłości Anna Sokalska zdecyduje się rozwinąć temat. Tak czy siak, w obecnym stanie, „Moja ukochana zmora” to idealna książka do poczekalni lub tramwaju.
Po tę i inne recenzje zapraszam na:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/11/recenzja-ksiazki-moj...