Mówili „nie idź tą drogą”. Mówili „to Cię zmieni na zawsze”. Mówili… no, dużo mówili. Każdy, z kim bym nie rozmawiała, ostrzegał, że to doświadczenie odciśnie na mnie piętno. A im głośniej, wyraźniej i więcej o tym mówili, tym bardziej mnie do „Gry o Ferrin” Katarzyny Michalak ciągnęło. Więc książkę kupiłam, potem o niej na długo zapomniałam aż wreszcie usiadłam do niej kilka dni temu. I, po raz pierwszy od „Krzyżaków” i „Ulissesa”, zamknęłam powieść – naprawdę nie chciałabym używać tego słowa opowiadając o (po)tworze pani Michalak – po trzydziestu stronach, sądząc, że to ponad moje siły. Ta recenzja będzie więc przestrogą. Historią o próbie zamordowania literatury, gatunku fantastyki i dobrego smaku. Przypowieścią o kobiecie, która zdecydowała się: napisać tekst, lokując go w rodzaju literackim, którego kompletnie nie zna (nie czuje? nie rozumie?); nie zrobić na ową okoliczność nawet podstawowego researchu; doprawić całość szczyptą kazirodztwa, bezwstydnej pornografii i bohaterami, z których większości albo się nie rozróżnia, albo ma się ich gdzieś.
Dobrze. Koniec wylewu frustracji. Parę słów o fabule „Gry o Ferrin”. Karolina ma dwadzieścia trzy lata i od roku pracuje jako anestezjolog (sic! sic! sic!). Pewnego dnia jej karetka zostaje wezwana do samobójczyni, która okazuje się jej siostrą bliźniaczką. A może nie? Może to wcale nie jej siostra? (Nie martwcie się, i tak się nie dowiecie, bo Michalak porzuci ten wątek po trzech stronach biadolenia Karoliny i do niego nie wróci.) Następnie Karolina wraca do domu, gdzie czekają na nią ukochane jednorożce oraz bliżej niezidentyfikowany dla czytelnika facet, który się młodej lekarce (sic! sic! sic!) oświadcza. Dziewczyna, w podzięce wrzeszczy na niego i wyrzuca z mieszkania. Zanim jednak to zrobi, mężczyzna daje jej tajemniczą „Księgę Ferrinu”. Karolina dziarsko przegląda strony, klaszcze w rączki na widok zaklęcia teleportacji – tak, wciąż jesteśmy we współczesnej, absolutnie nudnej i zwyczajnej Polsce – wyciąga masę bajerów (złote świece, kryształy górskie itp.), rysuje kilka znaczków i…. BUM! Ląduje w innym wymiarze. Tam niemal od razu chcą ją zgwałcić. Może i dobrze, że to się dzieje na wstępie, bo się dziewczyna od razu zaczyna przyzwyczajać. Jest w tym przyzwyczajaniu sens, bo wielu i wiele razy jeszcze będzie próbowało wziąć ją siłą (sic! sic! sic!). Z opresji ratuje ją Amre (wielu facetów będzie ją ratowało z opresji), który niemal z miejsca się zakochuje (to też się wielokrotnie powtórzy) i to z wzajemnością (tak, również ten motyw będzie powielany). Karolina, a właściwie w nowym wymiarze już Anaela, przekazywana jest z rąk do rąk, aż w końcu dowiaduje się, że jest kimś z jakiejś przepowiedni, której treść zna niewielu. Dopełni owej przepowiedni? A może ucieknie?
Naprawdę nie wiem, od czego zacząć. W „Grze o Ferrin” dzieje się tak wiele złych rzeczy, że trudno nawet wręczyć którejś koronę najgorszej. Niech więc wygra chronologia. Pierwsze, co zauważyłam, to absolutna pogarda autorki dla prawdy. Fantastyka fantastyką, ale jak się startuje w istniejącej rzeczywistości, to trzeba tę rzeczywistość poznać. Doświadczona pani anestezjolog nie może mieć więc dwudziestu trzech lat (nie, żeby jakakolwiek anestezjolog mogła). Nie będę tu wymieniać kolejnej serii medycznych bzdur, bo to nie moja działka, ale na miejscu Michalak wstydziłabym się bardzo, że dwudziestodwuletnia absolwentka filmoznawstwa i twórczego pisania potrafi wyłapać takie nielogiczności.
Zaraz po braku researchu poraziło mnie porzucanie wątków i postaci. Facet od zaręczyn najwyraźniej pojawia się tylko po to, żeby dać Karolinie książkę. Serio, już sensowniej by było, gdyby znalazła ją na wycieraczce albo spadającą nagle z sufitu. Potem rozwija się wątek z Amre oraz wątki z całą masą zakochanych w Karolinie-Anaeli (w którymś momencie do tych zdublowanych imion dołacza także „Katarzyna”, ale o tym później) facetów, którzy pojawiają się i znikają, giną i ożywają, pożądają jej i leją ją po twarzy. Kiedy tylko czytelnik myśli: tak! To ten! Mogę się do niego przywiązać, chcieć go poznać, sprawić, żeby coś dla mnie znaczył; Michalak dodaje jakieś porwanie/śmierć/gwałt/zmianę kierunku i kolejny bohater dołącza do szeregu innych, równie płaskich, szarych i kompletnie bez znaczenia.
Sporo już o seksie w „Grze o Ferrin” napisałam. Tak naprawdę nie mam nic przeciwko scenom erotycznym w książkach. Nie mam, o ile nie są pozbawione sensu. Tymczasem postaci Michalak zachowują się gorzej niż zwierzęta w czasie rui. Anaela, chociaż podobno należy do jakiegoś magicznego grona Nietykalnych, pada ofiarą próby gwałtu tyle razy, że nawet nie chce mi się liczyć. Co gorsza! Zaraz po takiej próbie, myśli o innym, by ostatecznie przespać się z trzecim, któremu w połowie wspólnej nocy wyznaje, że „bracia” gwałcili ją w domu dziecka oraz, na sam koniec schadzki, wykrzyczeć imię tego, o którym myślała w drugiej kolejności. BUM! (to tylko mój mózg). Gwałty i seks nie dotyczą zresztą jedynie Anaeli. Jeżeli Michalak nadaje jakiemuś bohaterowi imię, to wiedzcie, że gwarantuje mu tym samym jakiś pikantny opis igraszek. Och, jakże bym chciała, żeby to faktycznie były „pikantne opisy igraszek”! W rzeczywistości proponowane przez Michalak przedstawienia zbliżeń, to mająca (zapewne) zaszokować czytelnika (tylko, po co?) perwersja – między innymi kazirodztwo i to kilka razy – lub próba skonstruowania cielesno-duchowej komunii dusz bądź, wzbudzające uczucie politowania i zażenowania, ekstatyczne i nagłe potrzeby.
Poza rozdawaniem swojej cnoty albo zajmowaniem się jej obroną, Anaela próbuje wykazać, że jest najgłupszą i najbardziej irytującą postacią w historii, nie tylko polskiej literatury, ale literatury w ogóle. To zdecydowanie najgorzej skonstruowana bohaterka, jaką znam. I nie chodzi o to, że jest egoistyczną, samolubną, bezmózgą istotą, która nigdy nikogo nie słucha, chociaż notorycznie się myli. Nie mogłabym mieć Michalak za złe, że wykreowała antypatyczną postać, takie są przecież również ważne, ale Anaela posiada wszystkie cechy charakteru, jakie istnieją na tej planecie. Nie można się z nią związać, bo nie da się jej poznać. Nie wspomnę już o tym, że okrutnie rzuca się w oczy fakt, że Anaela to sama autorka książki tylko… „dopracowana”. Nie będę tego głębiej analizować, ale to chyba niemądre dawać krytykowi tak potężny oręż do ręki.
Tyradę zakończę kilkoma uwagami na temat języka. Michalak mogłaby się zdecydować, czy idzie w pompatyczność, czy w slang młodzieżowy. Wielu wyrazów używa tak, jakby w ogóle nie znała ich znaczenia. Najbardziej bolą jednak, mimo wszystko, potrójne wykrzykniki i wielokropki. Nie tak powinien budować napięcie i emocjonalne skomplikowanie ktoś, kto wydał już tyle pozycji. Autorka lubi też powtarzać frazy, które wydają się jej mocno brzmieć. Kilka razy, więc fragment rozpoczyna krótkie „Śniłam.”, a poziomowi zróżnicowania metafor czy porównań spokojnie dorównaliby ambitniejsi uczniowie podstawówki. Szkoda również, że nikt Michalak nie powiedział, że zdrobnieniem od Berenice z pewnością nie jest Berenicia albo po prostu, że "Anaelcia" i inne takie twory, to koszmar.
Mogłabym jeszcze dużo o „Grze o Ferrin” napisać. O miksie mitologii starożytnej Grecji z motywami biblijnymi oraz wątkami ściągniętymi od Sapkowskiego czy Tolkiena. O pierwszym wyznaczniku kiepskiego fantasy, czyli wymyślaniu imion, pojęć i nazw, których i tak nikt nie będzie w stanie wymówić. O prowadzeniu dialogu z ośmiolatką, jak gdyby się na oczy dziecka nie widziało. Mogłabym napisać miliony argumentów z rozwinięciem na kolejnych milion stron, a i tak nie wyczerpałabym tematu. Na koniec tego tekstu – wiem, że zbyt emocjonalnego i mało profesjonalnego – napiszę jednak jedynie: nie zamierzam wspierać takiej literatury. Nie rozumiem wydawców, którzy zdecydowali się na opublikowanie czegoś równie koszmarnego. Jak w obliczu takich lektur można dziwić się kondycji polskiego języka i czytelnictwa? Ja dziwić się przestałam.
Po tę i inne recenzje zapraszam na:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/11/recenzja-ksiazki-gra...