Młody Bastard jest synem księcia Rycerskiego, tego nikt nie może mu odmówić, ponieważ pomimo tego, iż jest z nieprawego łoża, to jego podobieństwo do ojca jest uderzające. Do zamku został podrzucony przez własnego dziadka, mając zaledwie sześć lat. Od razu trafił pod opiekę szorstkiego stajennego, który mimo wszystko stara się wypełnić powierzone mu zadanie najlepiej jak umie. To właśnie on odkrywa w chłopaku dar zarówno wspaniały jak i największe przekleństwo. Stara mu się wyperswadować Bastardowi korzystanie z niego…, z jakim skutkiem? Sami się przekonacie.
Cała rodzina królewska nie interesuje się chłopcem. Wręcz nim pogardza. Wyjątkiem jest może jego wuj – książę Szczery, jednak on jest zbyt zajęty obowiązkami związanymi z tytułem następcy tronu. Jest także podstępny król Roztropny, on jednak interesuje się chłopakiem z zupełnie innych przesłanek. Wysyła, bowiem swego niechcianego wnuka na naukę do skrytobójcy… Któż wie, co przyjdzie z połączenia mrocznej wiedzy z Mocą i darem, jakim dysponuje Bastard.
Robin Hobb to tak naprawdę pseudonim, zresztą tak samo jak Megan Lindholm, którymi posługuje się Margaret Astrid Lindholm Ogden. Swoją przygodę z pisaniem rozpoczęłam w wieku osiemnastu lat. To właśnie w tamtym czasie wydała pierwszą powieść pod pseudonimem Megan Lindholm. Jako Robin Hobb dała się poznać w roku 1995, kiedy to na rynku wydawniczym w Stanach Zjednoczonych ukazała się jej powieść Uczeń skrytobójcy, otwierająca trylogię Skrytobójca. Dzięki niej zyskała ogromny rozgłos zarówno w kraju jak i zagranicą, a powieści wydane pod oboma przydomkami zostały przetłumaczone na przeszło dwadzieścia języków.
Powiem szczerze, że ciężko mi zacząć cokolwiek pisać na temat tej powieści, ponieważ… uhh! sama mam nadal mgliste pojęcie, co też jest w niej takiego, że oderwanie się od jej lektury jest wręcz niemożliwe. A nawet, kiedy już się to uda się odłożyć ją, chociaż na chwilę, to i tak można być pewnym, iż myśli o tym, jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń, będą nas atakowały na każdym kroku niczym najgorszy rój naprzykrzających się owadów. Zresztą nie tylko treść kusi, robi to także okładka. Jest naprawdę świetna: prosta, a zarazem tajemnicza, czyli najlepsze połączenie, jakie można byłoby sobie wymarzyć. Zaskakuje również, oczywiście jak najbardziej na plus, wykończenie graficzne, jakie znajdziemy na początku każdego rozdziału. Pozostawiona na widoku, przyciąga wzrok niczym najmocniejszy magnes i nie da się koło niej przejść, aby chociaż na chwilę nie zajrzeć do środka.
Akcja raczej nie zachęca, a przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka, do szybkiego zapoznawania się w opowieścią stworzoną przez Robin Hobb, nie ma tutaj, bowiem zbyt wielkiej dynamiki. Dużo lepszym określeniem jej tempa jest: spokój, ale na szczęście niezaliczający się do tych, co wywołują wszechogarniającą nudę. Tutaj, powiedziałabym, że raczej pobudza ciekawość. Wszystko, dlatego iż autorka nie zapomniała o wpleceniu niespodziewanych zwrotów, których naprawdę nie da się przewidzieć.
Dużym plusem powieści są na pewno bohaterowie i to w dużej mierze z ich powodu pochłaniałam kolejne akapity, strony i rozdziały w naprawdę szybkim tempie. Wracając jednak do tematu postaci, Robin Hobb serwuje nam naprawdę istną ich plejadę (do wyboru, do koloru). Jednak najważniejsze jest w nich to, że są zupełnie różne. Fakt, niektóre cechuje przewidywalność ocierająca się o granice „bólu”; potrafią być nijakie i to w takim stopniu, iż nie zwraca się zbytniej uwagi na ich zniknięcie z kart historii Bastarda; ale są również takie, przy których można odnieść wrażenie, że doskonale wie się jak postąpią, a one ni z tego ni z owego, robią coś, o co posądzalibyśmy ich najmniej. Jednak tym, co mnie w nich najbardziej zaskakuje, to fakt, iż nikomu pisarka nie nadała typowego bądź też wymyślonego przez siebie imienia, co przecież wydaje się rzeczą najnormalniejszą na świecie. Widać jednak nie dla tej autorki. Hobb poszła, bowiem w zupełnie inną stronę, zostawiając takie konwencjonalne myślenie, daleko w tyle. Jej bohaterowie zostali ochrzczeni mianem bardziej pasującym do cechy charaktery niż do imienia. Tym sposobem mamy przyjemność czytać o księciu Rycerskim, Szczerym bądź Władczym. Ba! Spotykamy również – Cierpliwą, Roztropnego czy też Aroganta. Również godność samego protagonisty – Bastard – określa jedynie jego pozycję na dworze: chłopak jest bękartem = bastardem księcia Rycerskiego.
Przyznam, że początkowo ciężko było mi się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, ale wszystko mija wraz z upływem kolejnych stron. Historia po prostu tak mocno absorbuje, iż przestałam zwracać na to wszystko uwagę. Powiem więcej, na pewnym etapie lektury Ucznia skrytobójcy doszłam do wniosku, że nie wyobrażam sobie tych bohaterów noszących zwykłe imiona, bo wtedy historia mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. A już na pewno, miałaby inny wydźwięk.
Mam wrażenie, że z tego wszystkiego wyszedł mi straszny galimatias, ale jakoś nie umiem tego lepiej przeredagować. No cóż…. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić Was do tego, abyście sami przekonali się, co też kryje w sobie Uczeń skrytobójcy. Polecam.
http://ogrodpelenksiazek.blogspot.com/2014/10/uczen-skrytobo...